Życie zakonnika jest nudne? Kto tak sądzi, nie ma racji. Bywa radośnie!

Czytaj dalej
Dariusz Piekarczyk

Życie zakonnika jest nudne? Kto tak sądzi, nie ma racji. Bywa radośnie!

Dariusz Piekarczyk

Gdyby kilkunastoletni Sławek Zaporowski był spokojnym, poukładanym chłopcem, nie zostałby zakonnikiem. Byłby może naukowcem albo inżynierem. Ale nosiło go i dziś jest statecznym i powszechnie szanowanym gwardianem klasztoru ojców bernardynów w Warcie. Wcześniej, przez wiele lat, posługiwał w Łodzi.

Z tym moim pójściem do klasztoru było tak - zaczyna swoją opowieść ojciec Sławomir Zaporowski. - Kiedy pod koniec I klasy Technikum Mechaniczno-Elektrycznego w Kętach wyrzucono mnie ze szkoły za zachowanie, mama załamała ręce. - Jeśli ja nie poradziłam sobie z tobą, to może ojcowie bernardyni dadzą radę - powiedziała z nadzieją w głosie. Pójdziesz do niższego Seminarium Duchownego w Kalwarii Zebrzydowskiej. No, nie ma wyjścia. Tata chyba za bardzo nie wierzył, że tam wytrzymam. Dał mi nawet pieniądze na bilet powrotny. Z czasem zaczęło mi się tam jednak podobać, wszedłem w klimat szkoły. Zacząłem też coraz poważniej myśleć. Nachodziły mnie wyrzuty, że skrzywdziłem rodziców, którzy ciężko pracowali, żeby mnie i starszą siostrę wychować. Z każdym zaliczonym rokiem radość mamy była coraz większa. Kiedy jej zakomunikowałem, że zamierzam wstąpić do zakonu, zauważyłem w jej oczach dumę ze mnie. Ojciec nie dowierzał, przecież wcześniej już mnie skreślił. Dlaczego bernardyni? Byli w Kętach. Ujęło mnie ich spojrzenie na świat, a głównie umiejętność usprawiedliwiania ludzi. Duży wpływ na moją decyzję miał także ksiądz prałat Ferdynand Bochaczyk, mój proboszcz z Kęt. Od niego biła radość z bycia kapłanem. Powołanie? Mając 60 lat, nie mogę powiedzieć, że mam je na 100 procent. Powołanie to ustawiczna praca nad sobą. Nowicjat w Leżajsku rozpocząłem z obawami i dręczącymi pytaniami, czy sobie poradzę. Poszło, a po nowicjacie pojechałem w nagrodę na odpust do Skępego - po raz pierwszy w habicie. Pamiętam jak dziś tamtą radość i dumę, że noszę taki sam habit jak św. Franciszek. Proszę mi wierzyć, habit ma szczególną moc - otwiera wszystkie drzwi. W każdym razie sześć lat seminarium minęło, jak bicza strzelił. Kłopoty były za to przed mszą św. prymicyjną. To był rok 1985, kiedy w sklepach były pustki. Ojciec zachodził w głowę, jak tu wykombinować mięso, wędliny na moje przyjęcie prymicyjne. Podzielił się obawami z kolegą, a ten: „Stasiu, nie martw się, zabiję byczka, świniaka, syn będzie miał promocję jak malowanie”. I tak zrobił, tyle tylko że kiedy ojciec wyjeżdżał autem z jego podwórka, od razu, jak spod ziemi, pojawili się milicjanci. Ktoś im doniósł. Kazali tacie otworzyć bagażnik, a tam rąbanka. Tato chyba ze dwa dni siedział w areszcie. Ale przyjęcie było, jak trzeba, bo z połowa Kęt się zmobilizowała i każdy przyniósł, co miał. Tyle tylko że tzw. kopertowe poszło na zapłacenie kolegium.

Pierwszą placówką ojca Sławomira była parafia pod wezwaniem św. Elżbiety na ul. Spornej w Łodzi.

- Od razu wpadłem tam w rytm pracy podziemnej - wspomina ojciec Sławomir. - Grupą kierował ojciec Stefan Miecznikowski, jezuita. Wydawaliśmy podziemną gazetkę „Świat ludzi pracy”, odprawialiśmy msze święte za ojczyznę, w klasztorze przechowywaliśmy bibułę. Parę razy byłem przesłuchiwany w podziemiach na Lutomierskiej. Szantażowali mnie, grozili. Wracałem potem jeszcze do Łodzi. Tam też poznałem Franciszka Smudę. Opowiem zabawną historię z nim związaną. Wiesz, że on nosił wtedy dwa jednakowe różańce w obu kieszeniach spodni? Różańce dała mu mama, a miał dwa, na wypadek gdyby jeden z nich zgubił. Chrzciłem wtedy dzieci Arturowi Wichniarkowi i Pawłowi Miąszkiewiczowi, z którym się zresztą kolegowałem. Chodziłem na mecze Widzewa i do dziś została mi miłość do tego klubu. Byłem nawet w ubiegłą środę na meczu Widzewa z Wartą Sieradz. Śledzę na bieżąco wyniki Widzewa, bardzo bolałem, jak wylądowali w IV lidze. Jeśli chodzi o sportowców, to miałem okazję poznać Tomasza Łapińskiego. Był moim parafianinem w Warszawie.

Od 2015 r. Sławomir Zaporowski jest gwardianem klasztoru w Warcie. Przyszedł tu z Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie przez trzy lata był ekonomem. - Tu trafiłem na parafię, gdzie ludzie są spontaniczni i życzliwi - mówi z uśmiechem. - Wystarczy, że zakonnik spojrzy na nich łaskawym okiem, to nieba są gotowi uchylić. Z władzami lokalnymi też dobrze się układa. Kapłan ma tu ogromne wsparcie.

Na pytanie o życie klasztorne, mnisze przywary i przyzwyczajenia ojciec Sławomir reaguje stonowanym uśmiechem.

- Zacznę może tak: mam dużą satysfakcję z życia klasztornego, jakie prowadzę razem ze współbraćmi. Jest nam razem dobrze. Nie lubię wychodzenia - jak to się mówi - na chałupki. Czasem wyrwę się też na baseny do Uniejowa, niekiedy pojeżdżę rowerem. Kiedyś jeździłem nawet konno. Ubolewam za to nad swoim łakomstwem. A co myślisz, że zakonnik to nie może być łasuchem? Ja jestem. A już najbardziej to lubię sezamki, galaretki, orzeszki w czekoladzie, ciasteczka. Najgorsze, że jak się dorwę do opakowania, to potrafię zjeść całe. Piwo? Pewnie, że lubię, w końcu facet jestem, ale takie lekkie, nie żadne tam ciężkie portery, ale choćby taki Złoty Bażant czy Tyskie jak najbardziej. Nie, nie za dużo, ot tak, wieczorem, już po wszystkich obowiązkach. Za wódką nie przepadam. Czasem jak jadę ze strażakami na pielgrzymkę, to wiadomo, że muszą po kielichu wychylić, muszą i już, bo to strażacy, a i od codziennych obowiązków oderwać się muszą. Proszę ich więc, żeby pili dopiero w drodze powrotnej. I wiesz, że słuchają. No wtedy to i ja z nimi symbolicznie, ale też wypiję. Co do jedzenia, to słabość mam do wszelkich potraw z kapustą, jak choćby bigos, ale lubię też łazanki, gołąbki. Kotletem schabowym też nie pogardzę. A muszę powiedzieć, że nasze kucharki Krysia Kosic i Gabriela Rutkowska gotują przesmacznie. Jak się tam pałętamy po kuchni, to i ochrzanią, choć w stosunku do mnie są powściągliwe. Mają nieraz swoje fochy, ale to kochane kobiety.

Ojciec Sławek mówi, że relaksuje się przed telewizorem. - Oglądam głównie sport i wiadomości, choć nie pogardzę filmami przyrodniczymi - przyznaje. - Książki? Hmmm, jakby to powiedzieć? Brak mi czasu na czytanie dla przyjemności, po prostu brak. Muzyka? Pewnie, że tak. Lubię Bacha, Chopina, Leonarda Cohena, ale i zespół ABBA. Czasem słucham też takiego śląskiego disco polo, bo ja przecież pół-Ślązak, pół-góral.

Jak w klasztorze ojców bernardynów spędzają Wielkanoc? Jest śmigus-dyngus?

A pewnie, że tak. Tradycję trzeba uszanować. Jeśli zaś chodzi o Wielkanoc w Warcie, to zapraszają nas siostry bernardynki, które mają nieopodal klasztor. Jakież one robią wspaniałe pierogi z kaszą gryczaną i wątróbką. Palce lizać!

Ojciec Sławomir mówi, że postrzeganie obecnego zakonnika jako takiego, który tylko się modli, jest błędne.

- Bycie zakonnikiem może dać dużo codziennej radości - podkreśla.

Na pytanie, czy miewał kryzys lub kryzysy w życiu zakonnym, odpowiada. - Czasem bywa, że pewne decyzje prowadzą do wewnętrznego buntu. Pojawiają się wątpliwości, a ja jestem wybuchowy. Tyle że po pięciu minutach mi przechodzi. W cięższych chwilach idę do kaplicy, odmawiam różaniec i szukam ingerencji Ducha Świętego. To pomaga. Zresztą różaniec i droga krzyżowa to moje ulubione modlitwy.

Co ojciec gwardian sądzi o obecnym kryzysie powołaniowym?

- Jednym z powodów jest zanikanie relacji międzypokoleniowych. Pamiętam, że będąc dzieckiem, po przyjściu z mszy św. musiałem streścić kazanie lub Ewangelię. Jak nie wiedziałem, szedłem jeszcze raz. Obowiązkowo był też pierwszy piątek miesiąca. Teraz rzadziej chodzi się w niedzielę do kościoła. Coraz powszechniejsza jest laicyzacja społeczeństwa, przez co młodzi ludzie odwracają uwagę od spraw nadrzędnych. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że młodzież boi się wysiłku duchowego. Coraz powszechniejszy jest lęk przed ofiarami, jakie niesie z sobą stan duchowny. Jedną z tych ofiar jest choćby celibat. Zdarzają się też ataki na stany zakonny i kapłański. Skutek braku powołań jest zaś taki, że rosną potrzeby duszpasterskie, a klasztory w zachodniej Europie pustoszeją.

Wielkanoc to czas radości ze Zmartwychwstania Chrystusa. Ale to też czas, w którym można zadać pytanie dotyczące śmierci.

Nie, nie boję się śmierci, bo codziennie żyję ze świadomością, że spotka to każdego z nas. Obawiam się za to czego innego, a mianowicie tego, żeby nie być przed śmiercią ciężarem dla współbraci. Chciałbym odejść szybko.

Dariusz Piekarczyk

Od ponad ćwierć wieku jestem dziennikarzem tygodnika Nad Wartą oraz Dziennika Łódzkiego. Zajmuje się sportem, który jest moją pasją, a zwłaszcza piłka nożna i siatkówka. Ponadto sprawami historii regionu sieradzkiego, teologii. Pisze także o Sieradzu, który jest moim miastem, jego historii, mieszkańcach. Jestem autorem książek o historii zapasów, siatkówki oraz zmagań piłkarskich w Pucharze Polski.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.