Złamany nóż w strasznym dworze

Czytaj dalej
Fot. Adam Willma
Adam Willma

Złamany nóż w strasznym dworze

Adam Willma

Zbrodnia w Wichowie została jakby żywcem wyciągnięta z podręczników kryminalistyki. Typowo: patologia, alkohol, kuchenny nóż. A jednak ta śmierć ma swoją tajemnicę.

Dwór leży na uboczu. I dobrze, bo żal ściska serce na widok tego, co zostało z dawnego majątku Aleksandrowiczów. Trzeba skręcić przy figurze Serca Jezusowego, a później jeszcze raz - w zarośniętą aleję, która prowadzi wprost na dziedziniec.

Jeszcze w latach 80., gdy w dworze mieszkał stary ogrodnik, majątek był w dobrym stanie. Na klombach rządki marchewki współgrały z kwiatami. Do dworu przyjeżdżało się po książki z biblioteki. A później gmina podzieliła budynek na mieszkania socjalne. Zapaść solidnej starej architektury nastąpiła w galopującym tempie. I trwa, choć dwór przeszedł w ręce agencji.

Mężczyzna z przeszłością

Dziś w dworze panoszy się nędza. Dach dziurawy, instalacje wylazły na wierzch. Smród, porozrzucane fragmenty garderoby. Ścianki z dykty przybite do resztek szykownej stolarki. Wokół dworu migają kawałki szkła z porozbijanych okien. Wiatr hula w pokoju i kuchni, które jeszcze przed niespełna rokiem zajmował Krzysztof Józefiak.

A właściwie Marek, bo pod tym imieniem ludzie w Wichowie znali Krzysztofa. Marek chwilę wcześniej skończył pięćdziesiątkę. Może mieszkałby nadal w Chlebowie, nie trafiłby do tej dworskiej nory po drugiej stronie gminy, gdyby nie wypadek żony, którą w 1996 roku rozjechał na pasach samochód.

Wdowcowi z trójką dzieci gmina zaproponowała lokal w dworze. Jeden pokój, ale wielki, pamiętający dawną świetność miejsca, i wielka kuchnia. Józefiak przegrodził pokój meblami. Powstały dwa. I tak się jakoś kulało, pomiędzy dorywczą pracą a sądowymi wyrokami. Nic wielkiego, głupoty, głównie jazda na bani. Bo wypić Marek lubił, zresztą kto w dworze wylewa za kołnierz?

- Ale do roboty był pierwszorzędny - zaciera ręce Czarek, znajomy spod sklepu. - Silny chłop, nie obijał się, złego słowa nie można powiedzieć.

Kobieta po przejściach

Dwa lata temu poznał Agatę Czarnowską. Ponoć przez kumpla w Lipnie. Rozbita dziewczyna z Łodzi. Najpierw normalnie: dzieci, posada prasowaczki w wytwórni krawatów, dziewiarstwo, obwoźny handel. Później rozwód, wyrok za wyrokiem: uchylanie się od opieki, zniszczenie rzeczy, znieważenie funkcjonariusza, groźby, kradzież na cmentarzu. W końcu więzienie. I tak zleciało prawie pięć dekad życia.

Gdy Agata wyszła z więzienia, nie miała do kogo wracać. Zabujana była po uszy w Andrzeju, facecie z Lipna, ale Andrzej chyba mniej, bo rzucił ją i pojechał do Anglii. Więc Agata nie miała gdzie się podziać. Na dodatek dopadła ją ciężka choroba. Marek zaproponował, by zamieszkała u niego. Że razem łatwiej, że będzie z nią jeździł do szpitala.

Kochanek i współlokatorka

Pili oboje. Oboje wszczynali kłótnie. Zwykle o pieniądze.

Sąsiad z góry: - Dla Marka to było uczucie. Kłócili się, ale on potrafił być dla niej czuły. Przytulił, pocałował. A ona wprost mówiła, że go nie kocha.

Z wywiadu środowiskowego: „Józefiak twierdzi, że są parą. Czarnowska - że jest tylko współlokatorką”.

Myślami była przy Andrzeju.

Andrzej, gdy przyjechał z Anglii, czasem przyjeżdżał do Agaty. Marka bardzo to denerwowało. Tak jak to, że - gdy wyjeżdżał do pracy - piła z sąsiadami.

Justyna, córka Marka, nigdy nie darzyła Agaty sympatią: - Gdy tata ją sprowadził, brat mieszkał jeszcze z nim w dworku. Ale nie wytrzymał. Wyniósł się, bo podkradała mu pieniądze. Któregoś dnia okazało się, że sprzedała nawet jego narzędzia.

Jadwiga Lewandowska często przyjeżdża do córki, która opodal dworu pobudowała dom: - Uczyłam dzieci Józefiaków, więc znam tę rodzinę od dawna. Przez ten ostatni rok Marek się ustabilizował. Rano wyjeżdżał do pracy, wracał późno. Nie widziałam, żeby wracał pijany. Co działo się w dworku, nie wiem. Dla nas był zawsze grzeczny.

Opiekunka środowiskowa miała pod sobą zarówno Marka, jak i Agatę. Odnotowywała, że w domu często zdarzały się kłótnie. Jej zdaniem to Agata częściej je prowokowała.

Maliny

Tamtego dnia, w czerwcu ubiegłego roku, Rafał, sąsiad z pierwszego piętra, wstał o siódmej. Zszedł do Marka i Agaty z pytaniem, czy jadą na maliny.

Marek był jeszcze w domu. Rafał dostał od niego resztę wina, które zostało w butelce z wczoraj. Agata poprosiła, żeby Rafał pojechał do sklepu oddać 100 złotych za zakupy na krechę. Pojechał, oddał pieniądze, wrócił z pół litrem i dwoma piwami. Dołączył się do nich Adam, sąsiad z parteru.

Koło południa alkohol zmęczył Rafała. Poszedł pospać do siebie. Obudził się dopiero około 17. Poleżał jeszcze chwilę, potem zszedł na dół. Suszyło go niemiłosiernie, miał nadzieję, że Agata pożyczy 2 złote na piwo.

Papieros

Zadzwonił jak zwykle trzy razy, w ten sposób rozpoznawali się z Agatą. - Otworzyła drzwi i powiedziała „zajeb... tą kur...”.

Rafał był jeszcze zmulony wódką, ciężko kojarzył: - To co zobaczyłem... Masakra. Marek leżał na podłodze, twarzą do góry, lekko skulony. Pod nim kałuża krwi.

Od razu wytrzeźwiał i chciał dzwonić na policję, bo może Marek jeszcze żyje.

- Sprawdź - prosiła Agata.

- Kobieto, ja niczego nie będę dotykać!

Rafał wybiegł z domu. Wpadł wprost na Adama.

- Chyba pocięła go nożem. Idź zobaczyć. Ale Adam nie chciał.

Agata prosiła, żeby nigdzie nie dzwonić. Że ją zamkną, jeśli przyjedzie policja. Sąsiedzi twierdzą, że namawiała Rafała, aby ciało wrzucić do studni albo zakopać. Ale Rafał nie dał się namówić.

W oczekiwaniu na karetkę usiedli wszyscy na białej ławce przy domu. Agata poszła do domu po papierosy. Przeszła nad ciałem, podniosła złamany nóż. Owinęła go w kraciastą koszulę Marka i ukryła w schowku pod siedzeniem w narożniku.

Pogotowie zjawiło się po 12 minutach. Lekarz próbował reanimacji, na próżno. Policjanci zabrali Agatę. Nie zaprzeczała, że zabiła. Rafał i Adam, po spisaniu personaliów, poszli na piwo.

Pan Robert, którego spotykam pod sklepem, widział pogotowie: - Różne rzeczy w Wichowie się działy, ale nikt jeszcze nie zabił.

Udka w prodiżu

Agata z początku plątała się w zezniach. Usiłowała przekonać policjanta, że zwłoki zastała po powrocie ze sklepu. Później zmieniła zdanie. Opowiedziała, że po tym jak wypili, zaczęła smażyć udka w prodiżu. Około 17-tej Marek przyjechał z pracy rowerem. Podgrzała obiad.

- Jak postawiłam te udka, zaczął się na mnie wydzierać. Chwycił prodiż i wylał mi całą zawartość na głowę. Odstawiłam prodiż i poszłam do kuchni po ścierkę. Marek przewrócił się o pufę i chwycił mnie za nogę. Wyszarpałam mu się i pobiegłam do kuchni. Chwyciłam nóż, który leżał na szafce kuchennej. Weszłam do pokoju i zaczęłam dźgać go tym nożem. Uderzyłam 3 razy w klatkę piersiową.

Czarnowska twierdzi, że nie miała zamiaru zabić, zabiła przez alkohol.

O Marku nie wyraża się dobrze: - Zrobił mi w życiu dużo krzywdy. Wyrzucał z domu, kopał, niszczył rzeczy, wyzywał. Nie szanował mnie, nikogo nie szanował. Nawet dzieci się od niego odwróciły. To nie był dobry człowiek. Miał dobrze, a nie potrafił tego uszanować.

Justynie, córce Marka puszczają nerwy: - Bzdury opowiada! Co ta kobieta może wiedzieć o naszych relacjach z ojcem. Ze względu na nią, gdy się spotykaliśmy, to zwykle w Lipnie albo w Chlebowie. Ona robiła wszystko, żeby tych kontaktów nie było. Ojciec zarzekał się, że skońc zy ten związek, ale nie potrafił. Nawet Czarnowska wyjechała do Łodzi, pojechał po nią. Wtopiła tatę w straszne długi z chwilówek. Z tego, co widziałam, było tego łącznie z kilkadziesiąt tysięcy.

W wersji Agaty pozostaje kilka niejasności: podczas sekcji zwłok, na ciele Marka zidentyfikowano 9 ran kłutych, a ślady krwi znaleziono... na dwóch nożach. Jeden z nich był złamany. Gdy złamał się jeden, poszła po drugi?Opis Agaty kłoci się też z innym szczegółem - rany kłute znaleziono również na plecach. Nietypowe, jak na zbrodnię w afekcie. Wyjaśni to proces sądowy, który rozpoczyna się właśnie we Włocławku.

Troska

Agata napisała w areszcie prośbę o widzenie. Z Andrzejem: „Wiem, że zawsze mogę na niego liczyć. Teraz został mi tylko on”.

Marek został pochowany w Chrostkowie, w tym samym grobie, co żona.

Ze względu na stan zdrowia Agaty Czarnowskiej sąd uchylił areszt.

Po interwencji w Wichowie, w dworku pozostał pies Józefiaka - Spajki. Józefiak przywiózł go ze schroniska prowadzonego przez łódzką fundację. Spajki kilka dni włóczył się wzdłuż drogi, którą zwykle wracał Marek. - Przyjechał pan z fundacji, żeby go zabrać, ale nie udało się go wówczas znaleźć. - opowiada Jadwiga Lewandowska. - Chwyciliśmy go dopiero, gdy któregoś dnia podszedł do naszego psa. Przyjechali znowu z Łodzi i wzięli psiaka. Odpowiedzialni ludzie. Prawdziwa troska.

PS. nazwiska bohaterów reportażu zostały zmienione.

Adam Willma

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.