Iwona Marciniak

Zespół Szkół Morskich ma 50 lat! Nasza szkoła nad samym morzem

Jan Wróblewski z klasy III nawigacyjnej przy stanowisku najnowocześniejszego w kraju symulatora nawigacyjno - manewrowego Fot. Radek Koleśnik Jan Wróblewski z klasy III nawigacyjnej przy stanowisku najnowocześniejszego w kraju symulatora nawigacyjno - manewrowego
Iwona Marciniak

To położona 150 m od plaży szkolna enklawa. Uczy się w niej około 400 uczniów, z których średnio połowa przyjeżdża z głębi Polski, nawet z tak odległych miast jak Kraków, Przemyśl, Katowice. Trafiają pod opiekę blisko 70 nauczycieli pod wodzą dyrektora Lecha Pieczyńskiego.

Zespół Szkół Morskich im. Polskich Rybaków i Marynarzy w Kołobrzegu obchodził w maju 50 rocznicę powstania. Piszemy o szkole poważnie i w anagdocie, od czasów historycznych po współczesność.

Młodzi ludzie w charakterystycznych mundurach, stylizowanych na te marynarskie, oficerskie, to dla kołobrzeżan widok równie oczywisty, jak latarni morskiej w porcie albo sprzedawców muszelek przy plaży. Czasem gorzej bywa z nazwą szkoły, bo tym starszym, pytanym o Zespół Szkół Morskich, zdarza się chwila namysłu. Bywa, że rzucają pytanie pomocnicze: „Chodzi o TRM?” Bo jako Technikum Rybołówstwa Morskiego szkoła przy ul. Arciszewskiego, położona w parku nadmorskim, tuż przy zachodniej plaży, działała najdłużej – do 1993 roku. 10 lat temu przyjęła imię Polskich Rybaków i Marynarzy. – Piękne, prawda? – rozmarza się dyrektor Lech Pieczyński, nauczyciel z 30 - letnim stażem, od 20 lat pracownik tej szkoły, a od 15 lat jej szef.

Wszędzie go pełno, zna każdego ucznia i wie wszystko o tym, co dzieje się w szkole. No, prawie wszystko, bo od 43 lat wyłączność na wiedzę absolutną ma tu pewna para: niegdyś dozorca – konserwator, teraz woźny Marian Nilek, zwany panem Markiem oraz jego żona Krystyna, szkolna kucharka, dla uczniów po prostu Ciocia Krysia.

– Wcześniej nie mieliśmy żadnego patrona - opowiada dalej Lech Pieczyński, filolog rosyjski, polonista, tłumacz przysięgły języka rosyjskiego.

- Trzeba więc było tego patrona znaleźć. Chciałem być demokratą, mówię: głosujemy! Głosowali wszyscy: uczniowie, nauczyciele, rodzice, pracownicy szkoły, absolwenci. Przez Internet. No i niewiele brakowało, byśmy zostali szkołą imienia Boba Marleya. Na szczęście nasz kierownik internatu, Ryszard Waśkowski, wymyślił tę piękną nazwę.

Pierwsze roczniki

Kiedy 50 lat temu zorganizowano pierwsze egzaminy wstępne do powołanego w marcu 1967 r. Technikum Rybołówstwa Morskiego w Kołobrzegu, zgłosiło się 80 chłopaków. Z całej Polski. Tuż po podstawówce. Zdawali egzamin w Zasadniczej Szkole Rybołowstwa Morskiego w Darłowie, bo ta kołobrzeska dopiero się organizowała. Szukaniem i urządzaniem tymczasowego lokum – sal dydaktycznych, biur i internatu – zajmowali się wtedy pierwszy dyrektor szkoły Stanisław Szymański i dwudziestoparoletni Krzysztof Fiodorow.

Ta szkoła to nie były przelewki. Wszyscy „skoszarowani” w internacie, nawet ci, którzy pochodzili z Kołobrzegu. Regulamin, dyscyplina, wymagania, ćwiczenie hartu ducha i gotowość do ciężkiej pracy. Część nastolatków to przerosło. Ostatecznie, z pierwszego rocznika, szkołę ukończyło 46 uczniów.

Zostali technikami rybołówstwa kutrowego. Na liście absolwentów sporo znanych nazwisk. Wśród nich jest np. pisarz Janusz Wiśniewski, autor głośnej, zekranizowanej „Samotności w sieci”. W 1969 r. to właśnie tu, w Kołobrzegu, naukę rozpoczął Marek Niski, 39 lat później kapitan jednego z największych na świecie tankowców Sirius Star. Gdy płynął z Zatoki Perskiej do portów USA z ponad 300 tysiącami ton ropy, załogę pod wodzą polskiego kapitana zaatakowali, sterroryzowali i przetrzymywali dla okupu przez blisko dwa miesiące somalijscy piraci. To był dramat obserwowany przez cały świat. Codzienne, śmiertelne zagrożenie. Na szczęście nikt nie ucierpiał. Za opanowanie, ocalenie całej załogi i statku, kapitanowi dziękowali marynarze, ich rodziny, armator.

– Jako dzieciak miałem mnóstwo zainteresowań – wspomina kapitan.

- Telewizji prawie wtedy nie było, za to były książki. Pochłaniałem zwłaszcza te o podróżach. Przygody Tomka Szklarskiego znałem chyba na pamięć. Wyobraźnia szalała. A wyjazd za granicę to była w tamtych czasach prawdziwa wyprawa w nieznane. Podróżowali nieliczni, a na tych, którzy mieli to szczęście, patrzyło się jak na kosmitów. Cóż to była za nobilitacja, wyruszyć gdzieś w świat! Rejsy na statkach szkolnych do Afryki! Potem praktyki na prawdziwych, dalekomorskich statkach, już nie w grupie kolegów, a samotnie. To było coś. Potem, z czasem, także sprawy finansowe nabierały znaczenia, bo wtedy, w kraju, za parę dolarów można było przeżyć miesiąc. No i zawód marynarza cieszył się naprawdę wielkim szacunkiem. Nie tylko przez baltonowskie bony. Szanowano nas, jako ludzi, którzy nie boją się bardzo ciężkiej pracy i potrafią znieść wielomiesięczne rozstanie z rodziną. Pamiętam jak wyjątkowo czułem się z tymi chłopakami, kolegami z klasy. Była w nas wielka wola sprawdzenia się, podjęcia wyzwania. To były czasy, w których punktem honoru było nie dać się złamać. Zżyliśmy się do tego stopnia, że do dziś się spotykamy.

Przygoda i dobra praca

Sylwia Smolarek i Jan Wróblewski są dziś w III klasie nawigacyjnej. Towarzysząca im podczas naszej rozmowy Aleksandra Rabczewska kończy II_klasę. Też zostanie technikiem nawigatorem.

- Dla mnie wzorem jest ojciec, oficer Wojska Polskiego. Chcę pojść w jego ślady - mówi Janek. Pochodzi z Kalisza Pomorskiego.

- A nie w każdej szkole mundurowej panuje taki wojskowy dryl, zasady. Dla mnie to jej walor, a nie wada.

Sylwia ze Złocieńca ma dwóch kuzynów, którzy kończyli tę szkołę, a jej się marzy zawodowy mundur - praca w Marynarce Wojennej. Ola z Kołobrzegu ma podobne plany. Przywołuje wspomnienie o dziadku Łucjanie, marynarzu, bosmanie: - Niestety nie zdążył mi opowiedzieć o swoich przygodach, ale za to wszyscy w rodzinie stwierdzili, że geny musiały zrobić swoje.

Zgodnie dodają, że nie żałują wyboru szkoły, bo poziom tu wysoki, a co najważniejsze, będą mieli nie tylko maturę, ale i dobry fach w ręce. Co nie znaczy oczywiście, że chcieliby na nim poprzestać. Będą startować na wyższe uczelnie.

Dziewczyny

Aż do 1992 roku, jeśli przekraczały próg szkoły, to tylko w charakterze oficjalnych gości. To była męska szkoła. Z surowym regulaminem, wojskowym drylem, dyscypliną i systemem kar, choćby za powrót do internatu po godz. 22. - Z opowieści starszego brata, który kończył TRM_42 lat temu, wiem, że całe miasto o uczniach tej szkoły mówiło wtedy śledzie - Lech Pieczyński rzuca opowieściami jak z rękawa.

- Dopuszczalne obcowanie uczniów z dziewczętami polegało wtedy na tym, że w jedną sobotę śledzie chodziły na zabawy do pieluch, czyli dziewcząt z Liceum Medycznego, a tydzień czy dwa później pieluchy wędrowały do śledzi. Każda taka wyprawa odbywała się oczywiście pod opieka nauczycieli i wychowawców.

Pierwsze dziewczęta - uczennice TRM - pojawiły się w szkole gdy w 1992 r. otwarto tu nowy kierunek: technik ochrony środowiska. Od tamtych czasów sporo się zmieniło. Każdego roku dziewczęta stanowią ok. 30 procent wszystkich uczniów. Najczęściej wybierają nawigację, logistykę. W tym roku zdarzył się kolejny przełom. Marianna Krajewska, dziewczyna z Białogardu, jako pierwsza przedstawicielka płci pięknej w historii szkoły, została technikiem mechanikiem okrętowym. Na zakończeniu roku maturzystów, dyrektor dziękował jej za przewodniczenie Radzie Szkoły.

– Dopiero teraz kilku nauczycieli przyznało mi, że nie wierzyli, że dotrwam do końca – wzdycha Marianna, ale słychać, że nie ma żalu o ten brak wiary.

– Mnie zawsze ciągnęło do morza. Już jako dzieciak z zachwytem patrzyłam na statki. A w szkole, zwłaszcza po praktykach na promach Unity Line, pływających do Szwecji, przekonałam się, że maszynownia to miejsce dla mnie. Mieć prośbę? Proszę podziękować wszystkim nauczycielom, że spełnili moje życzenie – nie faworyzowali mnie jako dziewczyny wśród chłopaków mechaników. Bardzo tego nie chciałam.

Marianna też zaskakuje nas, gdy pytamy o szkolną dyscyplinę, regulamin, zasady, kary: - Ależ to właśnie było w tej szkole fajne! - śmieje się i wcale nie żartuje. -Dla tych, którzy jak ja mieszkali w internacie, nauczyciele - wychowawcy naprawdę stawali się drugą rodziną. A przecież w każdej rodzinie obowiązują jakieś zasady. Kto je łamał, wiedział, że trzeba będzie zapłacić. Sama kiedyś zrobiłam coś złego. Umówmy się, że przemilczę co – śmieje się dziewczyna. – Dostałam karę: 30 godzin oczkowania ziemniaków w kuchni i zamiatanie korytarzy w internacie. Zamiatanie było gorsze, bo widoczne w monitoringu. Ale gdy się trafiło do kuchni, najlepiej do cioci Krysi, to już był luksus! Ciocia skrzywdzić nie dała.

Rodzina zastępcza

Mieszkamy tu. Syn kończył TRM, zięć, synowa. Córka tu uczy. A do tego jeszcze te wszystkie szkolne dzieciaki. Niektóre tak daleko od domu. No to jak się nimi nie zająć? - pyta pan Marek. A żona dodaje: - Ileż ja się z nimi napłakałam. Bo coś nie tak w domu albo z kolegami się nie układa i przez to z nauką nie idzie. Człowiek wspierał jak potrafił. A ileż to razy się szło do nauczyciela z prośbami: kochanie, daj mu szansę, przepuść, co ci szkodzi? Poprawi się przecież…

Gdy Krystyna Nilek zaczynała pracę, była w ciąży. – Ówczesny dyrektor, żeby mnie oszczędzać, dał mnie do sortów mundurowych. Przez rok ubierałam chłopców. Jakie te mundury takie były ciężkie, sztywne! Bosmanki z sukna jak koce. Nie to co teraz - wspomina. Marek Nilek to teraz głównie woźny:– Kieruję ruchem i jestem takim szkolnym punktem informacji - tłumaczy.

- Cała szkoła wie, że „jak coś, to do Marka”. Jego żona, mimo że już na emeryturze, nadal dorabia w kuchni:- Nie ma takiej możliwości, żeby się te dzieciaki do syta nie najadły! Dyrektor, super człowiek, bardzo tego pilnuje. W soboty i w niedziele też broń Boże, żeby kto chodził głodny. Nawet jeżeli mieszka w Kołobrzegu. Tu się każdy posili. A ileż to razy okazywało się, że jednemu, czy drugiemu w domu układało się kiepsko. Mimo że święta, wolał zostać. To jak go nie przygarnąć do domu? Mieliśmy kiedyś takich dwóch podopiecznych. No i dołączyli do rodziny. Nawet im szykowałam świąteczne prezenty.

- Jako konserwator odpowiadałem nawet za otworzenie drzwi, gdy wychowawca podejrzewał, że ktoś przemycił do pokoju dziewczynę - ścisza głos pam Marek.

- No, czasem to otwieranie szło mi jakoś oporniej – puszcza oko. – Do dziś w internecie można zobaczyć filmik, jak dziewczyna wychodzi przez okno i wspina się na dach po siatce tenisowej, którą jej z tego dachu ktoś spuścił.

Nilkowie bawią się na każdej studniówce. – „A nie kręćcie tak mną! Ja już jestem stara!” krzyczę, a chłopcy i tak nie odpuszczają - śmieje się Ciocia Krysia.

Zaproszeń na śluby i wesela już nie liczą. - Siedzę ja kiedyś w woźnówce, przychodzi starszy facet i mówi: „Jestem z lubelskiego, z wioski. Tak mi zależy żeby syn się tu dostał. Ale te egzaminy konkursowe, będzie ciężko. No to ja dalej chodzić, prosić. W końcu chłopak się dostał. Słaby był na początku, ale wyszedł jako bardzo dobry uczeń. Po jakimś czasie przychodzą dla całej rodziny zaproszenia na ślub. No to jedziemy. Byliśmy honorowymi gośćmi. Cała wioska tydzień balowała! Cudowni ludzie, ale trzeba było uciekać - śmieją się.

W internacie rządzi Foka

O jego pamięci do uczniów krażą legendy. Kiedyś ponoć odebrał telefon od byłego ucznia, który pytał o zjazd absolwentów. - Kowalski ? Janek Kowalski? Ty kończyłeś w 1997, byłeś w klasie Lasockiego. Spałeś w pokoju 307, na tym łóżku pod oknem.

W jego pokoju w internacie, zawsze otwartym na oścież, wszędzie widać foki. Pluszaki, figurki, breloki itp. - Ciągle dostaję. Wyrzucić żadnej nie mogę, bo jak odwiedzają, a gości mam każdego roku, sprawdzają - a ta ode mnie gdzie?

Pod jego opieką i opieką wychowawców internatu jest zwykle ok. 200 uczniów. To mniej więcej połowa uczącej się tu młodzieży. Młodzieży, która po dwóch latach nauki jest już pełnoletnia. Ale ta ich dorosłość w internacie nie wiąże się z żadnymi przywilejami.

- Regulamin obowiązuje wszystkich - mówi kierownik Foka. Z powrotami najpóźniej do godz. 22, ciszą nocną, oczywiście z zakazem spożywania alkoholu na terenie szkoły i przebywania tu „pod wpływem” (wychowawcy łatwo mogą sprawdzić trzeźwość ucznia, do dyspozycji mają też alkomat), włącznie z zakazem palenia papierosów. Gdy pełnoletni chcą zapalić, muszą wyjść za bramkę.

- Alkohol pojawia się w internacie, gdy się ojcu kupuje dobry koniak na praktykach, w czasie rejsu. Trafia do mojego depozytu - słyszymy. - A do kasy pancernej wędrują pieniądze, jeśli ktoś ma takie życzenie.

Kierownik wspomina, że kiedy w latach 80-tych młodzież wracała z rejsów i pytała: ile kosztuje Kołobrzeg? - Zarabiali w walucie, przywozili naprawdę duże pieniądze. O wiele większe niż za miesiąc dostawali ich rodzice - podkreśla.

- Przywozili pierwsze walkmany, gdy u nas niewielu wiedziało co to takiego. Albo elektroniczne zegarki. W 1998 roku uczniowie uhonorowali mnie pierwszym w szkole telefonem komórkowym. Oczywiście pierwszym wsród nauczycieli. Taki wyraz sympatii. I ten numer, który wtedy od nich dostałem, mam do dziś. No to dzwonią.

Całe lata wytrzymał też jego słynny zeszyt. Dokładniej skórzana okładka. Tylko wkład się zmienia. Co w nim jest? Wszystko.

- To mój dziennik zdarzeń. Do rozliczania. Kto się spóźnił, kto jakie ma oceny, bo lepiej przypomnieć, że skoro dyżur w internacie będzie miał ten nauczyciel, u którego powinęła się noga, to będzie okazja pogadać, udowodnić, że się chce poprawić - tłumaczy.

Ale Foka to nie tylko kontrole. - Co roku są uczniowie, którzy mówią do mnie tato. Potrzebują pogadać, czasem się wyżalić. Dopiero co wczoraj wpadła tu dziewczyna i mówi: Tato! Poprawiłam nawigację! - A ja jej na to: Super! To jeszcze zadwoń do dziadka, nich też się ucieszy.

Internatowych psikusów, kiedyś było więcej. Teraz młodzież jest zatopiona w swoich telefonach, tabletach. - Gdy jeszcze opalaliśmy szkołę weglem, pod internatem stał taśmociąg - wspomina kierownik Foka.

- Sięgał prawie pod okno pokoju 103. Kto tam mieszkał, z czasem wiedział, że lepiej przed snem zostawić to okno otwarte - śmieje się Ryszard Waśkowski. - Oczywiście że przyłapywaliśmy, były kary. Ale co jakiś czas zdarzał się spóźnialski, który - skoro drzwi wejściowe były już zamknięte - zamiast się tłumaczyć, wybierał okno. A koledzy odwracali naszą uwagę.

Iwona Marciniak

Piszę w Głosie Koszalińskim od 1998 roku. Mam szczęście mieszkać w Kołobrzegu, którego plaża - bez względu na porę roku - to najlepszy antydepresant i akumulator dobrej energii. Zwłaszcza gdy biega się po niej z psem (a najlepiej z psami ;))


Informuję o tym, co dzieje się w mieście i powiecie kołobrzeskim. Moje teksty można znaleźć w sieci na stronie www.gk24.pl, www.kolobrzeg.naszemiasto.pl, na fejsbukowym profilu Kołobrzeg nasze miasto oraz w papierowym wydaniu Głosu Koszalińskiego.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.