Wynająć - jak to łatwo powiedzieć. Jak Anna i Gilvan "naruszyli mir domowy"

Czytaj dalej
Fot. Freeimages.com
Adam Willma

Wynająć - jak to łatwo powiedzieć. Jak Anna i Gilvan "naruszyli mir domowy"

Adam Willma

- Nie przyszłoby nam do głowy, że oszuka nas strażniczka miejska - mówi Anna Piotrowicz de Souza.

Ania i Gilvan już dawno ułożyli sobie życie w Irlandii. Jednak w Toruniu mają mieszkanie, które postanowili pozostawić.

- Ten wynajem spadł nam z nieba - przyznaje Ania. - Ponieważ w Polsce bywamy od czasu do czasu, zależało nam, żeby znaleźć nie studenta, ale kogoś, kto jest zainteresowany mieszkaniem na dłużej.

Czekam na spadek

Danuta G. przedstawiła się jako strażniczka miejska.

- Nie mogło być lepiej - wspomina Ania. - Przecież to jest zawód, w którym człowiek nie może być karany i musi być osobą wiarygodną. Pani Danuta opowiadała jak ciężko jej w życiu. Że partner zostawił ją, zniknął i nie płaci alimentów. Na początku wszystko wyglądało jednak dobrze. Owszem, lokatorka zalegała czasami z czynszem, ale z czasem spłacała zaległości. Problemy zaczęły się w lipcu 2015.

Ania: - Od tego momentu nie dostałam ani grosza. G. przestała się z nami kontaktować. Dzwonił do niej z upomnieniami mój brat. Tym razem pani Danuta twierdziła, że czeka na spadek i kiedy tylko go dostanie, odda nam pieniądze. Oczywiście nic nie dostaliśmy. Wydzwaniałam więc sama z Irlandii - przepraszała, obiecywała, że spłaci, ale tego było już za wiele.

W grudniu małżeństwo z Irlandii postawiło, że tak dalej być nie może. Poprosili, aby pani Danuta się wyprowadziła. Nie wspomnieli nawet o zaległościach, chodziło przede wszystkim o to, żeby opróżniła mieszkanie. Za pośrednictwem rodziny w Polsce wręczyli jej wypowiedzenie.

- Wówczas powiedziała nam, że zaszła w ciążę. No i oczywiście ciąża jest zagrożona - mówi Ania. - Przeciągała sprawę do lutego i wówczas poinformowała nas, że znalazła sobie nowe mieszkanie od jakiegoś starszego małżeństwa. Poprosiła, żeby jeszcze chwilę poczekać. W lutym przestała odbierać telefony i pisma. Dzwoniłam kilkadziesiąt razy dziennie, ale kontakt się urwał.

Doszłam do wniosku, że kobieta po prostu uciekła i nie podała nowego adresu, żeby uciec przed spłatą długów.

Portugalski, czyli hiszpański

Ania z Gilvanem przyjechali do Polski 27 maja. Wreszcie była sposobność, żeby załatwić sprawę z mieszkaniem na toruńskiej Skarpie. Wersja Ani jest taka: - Gdy włożyłam klucz do zamka, nagle ktoś mnie szarpnął i zaczął kopać i wyzywać. Na szczęście pojawił się mój mąż, który odepchnął tę panią. Nie wiedziałam kto to jest, bo umowę najmu podpisywała w naszym imieniu rodzina. Zamiast wyjaśnienia w naszym kierunku poleciały jedynie bluzgi. Próbowaliśmy zamknąć się w mieszkaniu, ale ta kobieta wcisnęła nogę między drzwi a próg.

Ania zadzwoniła po brata. Prosiła, żeby wezwał policję, która niebawem się pojawiła. Brat przywiózł ze sobą akt własności mieszkania.

- Ta pani poskarżyła się, że została popchnięta i jest ranna w nogę. Przyjechało pogotowie, które zabrało ją razem z dziećmi. Byłam w szoku, nie rozumiałam, co się właściwie dzieje. Dostałam strasznego bólu głowy i poprosiłam, żeby mnie również zabrano do szpitala.

W szpitalu policja zabrała Gilvana na komisariat. Gilvan prosił o sprowadzenie tłumacza języka portugalskiego, z pochodzenia jest Brazylijczykiem i angielski nie jest jego pierwszym językiem. Bez skutku.

Z relacji Ani: “Ze szpitala pojechałam od razu na komisariat na Rubinkowie. Tam dowiedziałam się, że oboje jesteśmy zatrzymani na 24 godziny. Przesłuchano mnie, ale męża nie mogli przesłuchać, bo nie było tłumacza. W końcu sprowadzono tłumacza języka hiszpańskiego, ale ta pani zupełnie nie rozumiała, co mąż mówi. Ostatecznie przeszli na angielski i pani tłumaczka wyjaśniła, że albo mąż zostanie przesłuchany po angielsku albo musi liczyć się z dłuższym zatrzymaniem. Gilvan zgodził się odpowiadać po angielsku”.

Włamywacze

Podczas przesłuchania państwo de Souza dowiedzieli się jaką wersję przedstawiła policjantom pani lokatorka: - Usłyszałam, że włamałam się do mieszkania i próbowałam ją z tego mieszkania wyrzucić. Jakby tego było mało - próbowałam ją okraść i zabić jej dziecko. Co gorsza, miałam wrażenie, że policja zupełnie bezkrytycznie przyjęła wersję tej pani. Około 23.00 zostałam zwolniona. Ale Gilvana pozostawiono w areszcie.

Obojgu małżonkom postawiono zarzut "naruszenia miru domowego" i "zmuszenia do określonego zachowania".

- Mój brat pojechał zabezpieczyć mieszkanie kratą, bo drzwi były uszkodzone. Gdy pojawił się na miejscu, okazało się, że do mieszkania próbują się dostać jakieś nieznane osoby, które okazały się znajomymi pani G. Wezwaliśmy policję. Moja lokatorka z wszystkimi policjantami jest na „ty”. Choć pani G. nie miała przy sobie ani dokumentów, ani umowy najmu, policjanci „na słowo” przepiłowali kratę i pozwolili jej wejść do mieszkania.

W razie czego wezwiemy karetkę

Tymczasem Gilvan wciąż przetrzymywany był za kratami: - Czekałem na komisariacie przez wiele godzin bez wody i jedzenia. W tym czasie policjanci najpierw kwestionowali dokument tożsamości, który przedstawiłem, potem z niedowierzaniem odnosili się do mojej narodowości. Naśmiewali się z mojego imienia i nazwiska a także z imion rodziców. Młodszy aspirant Zbigniew W. swoim bardzo słabym angielskim próbował zmusić mnie do mówienia po angielsku, pomimo próśb o tłumacza portugalskiego. Poprosiłem o kontakt z konsulatem, ale W. twierdził, najpierw, że konsulat jest w sobotę zamknięty, a potem - że nie zna numeru telefonu itp. Zabrano mi telefon, wiec nie mógł się z nikim skontaktować.

Gilvan powiedział policjantom, że ma problemy z żołądkiem. - Odpowiedzieli, ze jak zemdleje to wezwą karetkę. Mam zdiagnozowaną nietolerancję pokarmową i nie mogę jeść pszenicy ani drożdży. Na kolacje podano mi 2 kromki chleba, których nie mogłem zjeść, szynkę i kubek herbaty. To samo podano mi na śniadanie. Przez cały ten czas nie dostałem nawet szklanki wody, a temperatura na zewnątrz sięgała 30 stopni. Nie jadłem nic przez 24 godziny.

Następnego dnia, po przesłuchaniu, Gilvan został wypuszczony. Za poręczeniem majątkowym.

Zgodnie z procedurami

Państwo de Souza napisali skargę na działania policji, ale komendant wojewódzki nie dopatrzył się uchybień w działaniach policjantów. Jedynie w przypadku jednego z funkcjonariuszy skierowano sprawę prokuratury (chodzi o ewentualne wątki rasistowskie). Zarzutów dotąd policjantowi nie postawiono i - zważywszy na to, że jedynymi świadkami byli inni policjanci - trudno się tego spodziewać.

Śledztwo w sprawie przestępstwa, jakiego mieli dopuścić się małżonkowie de Souza przekazano prokuraturze w Chełmnie. Czynności w jej imieniu wykonuje toruńska policja.

Ta sprawa może nam zniszczyć życie

- obawia się Ania. - Obydwoje pracujemy w bankach. Przed zatrudnieniem każdy szczegół za naszego życia był sprawdzany przez kilka tygodni. Jeśli przez tą panią będę miała problemy z prawem, mogę stracić pracę. Żeby ją zdobyć, musiałam skończyć w Irlandii drugie studia. Poświęciłam na to ogrom czasu i energii. Jakby tego było mało, policja ciąga teraz na przesłuchania moją starszą, schorowaną mamę.

Ochrona danych

Tymczasem Renata G. nadal mieszka w mieszkaniu Ani i Gilvana. Opłaty nadal robią za nią właściciele. Nie jest tajemnicą, że pani G. już wcześnie nie płaciła za wynajęte mieszkania.

Przed rokiem Renata G. została z powodów dyscyplinarnych zwolniona ze Straży Miejskiej. Rzecznik toruńskich strażników twierdzi, że ustawa o ochronie danych osobowych nie pozwala mu ujawnić powodu dyscyplinarki. Inni strażnicy nieoficjalnie mówią, że powodem była kradzież pieniędzy.

Póki co, państwu Souza pozostaje sądzić się z lokatorką. Na pomoc spółdzielni nie mogą liczyć: - To jest prywatny problem właściciela mieszkania i nam nic do tego - ucina Włodzimierz Winkler z toruńskiej spółdzielni Na Skarpie. - Na pewno nie da się odciąć mediów, bo te przechodzą w bloku przez inne mieszkania. Zresztą jesteśmy w podobnej sytuacji w przypadku naszych własnych dłużników. Też nie mamy narzędzi, żeby sobie z nimi poradzić, chociaż często zalegają z jeszcze większymi pieniędzmi niż w przypadku tej pani.

- Ponieważ pani Danuta jest samotną matka z dwojgiem dzieci, nie można jej eksmitować - rozkłada ręce Anna Piotrowicz. - Przysługuje jej prawo do mieszkania socjalnego, ale w Toruniu na lokale socjalne czeka 1400 osób. Zanim ta pani otrzyma lokal socjalny, ja będę musiała ją utrzymywać.

PS. Z Renatą G. nie udało nam się skontaktować. Nie odbierała telefonu ani nie odpisała na sms-y.

Adam Willma

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.