red.

Wyemancypowany facet wie, że władza to nie tylko broszka [rozmowa]

Robert Biedroń, prezydent Słupska. Fot. Bartek Syta Robert Biedroń, prezydent Słupska.
red.

Pieniądze z budżetu w naszym kraju idą na obronność, sprawy wewnętrzne, na wszystkie te rzeczy, które fascynują facetów - mówi Robert Biedroń w wywiadzie rzece, który wkrótce się ukaże na rynku. Prezentujemy fragmenty.

Prezydentem Słupska zostałeś dzięki PiS-owi. Najwięcej głosów otrzymałeś właśnie od zwolenników prawicy.
Myślę, że prezydentem zostałem dzięki ciężkiej pracy przez ostatnie kilkanaście lat i zaangażowaniu całego komitetu, także w trakcie kampanii wyborczej. Przyszedłem z konkretnymi pomysłami na miasto, z konkretnymi propozycjami rozwiązań, a teraz je konsekwentnie realizuję.
Oczywiście pomógł mi fakt, że scena polityczna została w pewnej chwili tak spolaryzowana przez Kaczyńskiego i Tuska, że ludzie z odrazy dla PO gotowi byli zagłosować na tego wstrętnego geja (śmiech)!

Zakładając, że brak w wyborach kandydata niezależnego, a ty musisz wybierać między PiS-em a PO. Gdzie postawisz krzyżyk na karcie do głosowania?
To jest trochę taki tragiczny konflikt, bo każdy z tych wyborów to klęska. Klęska ostatnich lat naszej transformacji. Doszliśmy do sytuacji, w której osoby o podobnych jak ja poglądach na państwo i społeczeństwo stają przed takim właśnie tragicznym wyborem. Między państwem, które wycofuje się ze swoich obowiązków, zapewniając jedynie ciepłą wodę w kranie, a państwem ingerującym w każdy aspekt naszego życia, zaglądającym nawet pod nasze kołdry. W ostatnich wyborach prezydenckich oddałem głos na Bronisława Komorowskiego, ale - powiedzmy wprost - nie był to głos poparcia.


Robert Biedroń: Mój największy sukces to to, że ludzie zaczynają mi ufać

(źródło: 20m2 Łukasza/x-news)

Mogłeś zagłosować na Andrzeja Dudę…
Wolę ucieczkę do przodu niż karmienie demonów przeszłości, które reprezentowali obaj kandydaci. Niestety, nasze życie publiczne jest uzależnione od języka zakorzenionego w pokoleniu „Solidarności”. Słuchając Komorowskiego czy Kaczyńskiego, można odnieść wrażenie, że grupowo przeżywają dawne emocje, kompletnie nie potrafiąc zdiagnozować teraźniejszości, nie wspominając już nawet o wizji państwa.
Zamiast opisywać współczesne realia, angażować młodych w diagnozowanie i rozwiązywanie problemów, uważają, że ci mają spełniać fantazje rodem z tęsknot i mitów ukształtowanych w pokoleniu solidarnościowym. Wprawdzie Andrzej Duda to polityk młodszego pokolenia, ale również mówiący - nie licząc komicznego patetyzmu - językiem dawnych mitów, krzywd i uczynków, realizujący tęsknoty Kaczyńskiego zrodzone za czasów PRL-owskiej opozycji. Tak robią ci wszyscy chłopcy biegający w mundurach, jakbyśmy byli w przededniu wojny, marzący marzeniami swoich niespełnionych ojców. To fatalizm, który prześladuje nasz kraj.

Mówisz, że masz serce po lewej stronie, ale serca większości Polaków leżą chyba po zupełnie innej, skoro lewica w ostatnich wyborach poległa z kretesem.
To prawda, dzisiaj lewicy w polskim parlamencie nie ma. Ale jest tam kilka osób, które mają serca po lewej stronie. I bliskie moim poglądy na społeczeństwo, środowisko czy prawa zwierząt. Zastanawiam się, czy sytuacja polityczna zmieniła się aż tak radykalnie w stosunku do wcześniejszych kadencji? Czy komukolwiek drastycznie doskwiera brak lewicy w sejmie albo w senacie? A może instytucjonalnie lewicy nigdy nie było? Może, podobnie jak obecnie, w sejmie zasiadali tylko pojedynczy lewicowi posłowie i posłanki? Różnica polega tylko na tym, że kiedyś było ich więcej.

W tym kontekście nasuwa mi się pytanie: jak współcześnie - w Polsce, Europie i na świecie - powinniśmy interpretować lewicowość?
To chyba kluczowe pytanie dla mojego środowiska politycznego w najbliższych latach.

A jak ty interpretujesz lewicowość?
Dyskusja na ten temat toczy się w Polsce, od kiedy tylko pamiętam i od kiedy zajmuję się aktywnie polityką. Odbyłem na ten temat setki dyskusji. Pamiętam je szczególnie z drugiej połowy lat 90., a potem w latach 2001-2005, kiedy Sojusz Lewicy Demokratycznej szedł po władzę, wygrywając kolejne wybory. Zadawaliśmy sobie wtedy pytanie: czy lewicowe może być środowisko, które swoje korzenie ma w antydemokratycznym PRL-u? Czy lewicowy jest Miller czy Bugaj, Łybacka czy Jaruga-Nowacka, Oleksy czy Bujak? Czy lewicowa może być partia, która obniża podatki dla najbogatszych? I która ignoruje potrzeby mniejszości i prawa kobiet? Z tamtych dyskusji nic nie wynikało, a przegrali wszyscy - i Miller, i Bugaj, a potem cała lewica. To już historia. Najważniejsze dzisiaj jest to, że ostatecznie Jarosław Kaczyński, który dotychczas umiejętnie zagospodarowuje elektorat, dla którego prosocjalna polityka państwa była i jest priorytetem. Mam wrażenie, że tej części Polek i Polaków w większości bliżej nadal jest do Kaczyńskiego niż na przykład do Zandberga. Co nie znaczy, że uważam, iż lewica już na zawsze oddała prawicy polityczny monopol na politykę społeczną. Bo jak zawsze diabeł tkwi w szczegółach. Klasycznym przykładem jest 500+. Jak już mówiłem, generalnie jestem zwolennikiem tego programu, ale zobacz, jak on działa w wykonaniu Kaczyńskiego. Celem PiS nie jest wsparcie osób autentycznie wymagających solidarności i pomocy ze strony państwa, ale wspieranie każdej rodziny wielodzietnej bez względu na to, czy takiej pomocy wymaga, czy też nie. W moim - ale myślę, że Barbary Nowackiej czy Adriana Zandberga - wydaniu 500+ to byłby instrument, który wspierałby selektywnie te rodziny i gospodarstwa domowe, które takiej pomocy naprawdę potrzebują. Lewicowe 500+ i inne programy socjalne państwa powinny działać bez względu, czy jest to małżeństwo, konkubinat, czy osoba samotnie wychowująca dziecko, bez względu na to, czy chodzi o jedno, dwoje czy troje dzieci. Decydować powinna nie pojmowana ideologicznie czy religijnie rodzinność, ale realna potrzeba pomocy ze strony państwa. Zresztą PiS zrobiło podobnie za czasów Marcinkiewicza z becikowym, które dostają wszyscy, bez względu na ich status materialny. To nie jest działanie lewicowe. To beztroskie rozdawnictwo. Takie podejście do polityki społecznych z jednej strony dyskryminuje np. osoby lub pary z jednym dzieckiem, a z drugiej takie działania przestają być świadomym, planowanym i selektywnym działaniem państwa, a stają się tylko populistycznym rozdawaniem pieniędzy.

W zdrowiu, kulturze, edukacji też trzeba walczyć. Tam są poważne problemy, ale faceci zbyt często je bagatelizują

(...)Jesteś barwną postacią. Kobiety cię wspierają i doceniają, a nawet nagradzają. Mam na myśli nagrodę różnorodności od Kongresu Kobiet.
Kongres to dla mnie lekcja emancypacji. Wiem, że to Kongres Kobiet, ale ubolewam, że nie ma formuły, dzięki której znalazłaby się przestrzeń na większą edukację facetów. Jako mężczyzna dużo się na kongresie nauczyłem. Mężczyźni od dzieciństwa wyrastają w przeświadczeniu, że wiedzą wszystko najlepiej. Nie miewamy refleksji nad sytuacją kobiet, nad tym, jak je traktujemy, jak wpływamy na ich życie. Oczywiście „całuję rączki”, „ą”, „ę”, przepuszczanie w drzwiach i tak dalej. To wszystko jest, ale czy o to chodzi kobietom? Czy to prawdziwe równouprawnienie, o którym mówi konstytucja? Dzisiaj już wiemy, że nie. A ja to wiem właśnie dzięki Kongresowi Kobiet. Dzięki tym wszystkim fantastycznym kobietom, jak profesor Magdalena Środa, Henryka Bochniarz, profesor Małgorzata Fuszara, doktor Agnieszka Graff czy Dorota Warakomska. Całe grono kobiet tworzących kongres to dla mnie taki uniwersytet antymizoginizmu, antyseksizmu i emancypacji w tych sprawach. Jestem przykładem, że tam nie tylko kobiety skutecznie się emancypują, my faceci także. I dobrze by było, gdybyśmy byli angażowani w to jeszcze bardziej.
Na kongresie przerobiłem wiele ważnych dla mnie problemów, choćby ten z przemocą, jaka mnie spotykała w dzieciństwie. Dzisiaj mogę już o nim rozmawiać z innymi. Jestem tam co roku i bardzo sobie cenię nagrodę różnorodności, którą dostałem. To pokazuje, że uczestniczki doceniają moją pracę, którą włożyłem w przewartościowanie pewnych spraw, w zmianę podejścia. To symboliczna nagroda dla wszystkich facetów, którzy przeszli przez Kongres Kobiet i czegoś się nauczyli. Takie świadectwo z czerwonym paskiem.


Robert Biedroń: Byłem punkiem, miałem kolczyk w uchu i jestem z tego dumny

(źródło: 20m2 Łukasza/x-news)

Ta twoja solidarność z kobietami… czy to przypadkiem nie budowanie elektoratu?
Można by tak pomyśleć, gdybym za-angażował się w tę solidarność, zanim zaangażowałem się w politykę. A przecież ja przez wiele lat przed wielką polityką działałem i się solidaryzowałem. I obserwowałem, jak wypychane są z niej kobiety. Kiedy tworzył się klub poselski Ruchu Palikota, na jednym z pierwszych posiedzeń trzeba było zdecydować, do jakiej komisji sejmowej się zapisać. Wszyscy faceci, bez wyjątku, chcieli do komisji spraw wewnętrznych, obronności, spraw zagranicznych, sprawiedliwości, sportu i turystyki - bo były bilety na mecze. A zgadnij, do jakich komisji zapisały się kobiety? Edukacji, kultury, polityki społecznej.

Robert Biedroń, prezydent Słupska.
Robert Biedroń, Magdalena Łyczko, „Pod prąd” Wydawnictwo: Edipresse

Bo kobiety myślą o dobrej przyszłości innych, a widzą ją w mądrym, wykształconym i nowoczesnym społeczeństwie z łatwym dostępem do opieki zdrowotnej, przedszkoli, szkół itd.

Może koszula bliższa ciału?
Nie do końca. W zdrowiu, kulturze też trzeba walczyć. Tam są poważne problemy, ale faceci je bagatelizują. Pieniądze z budżetu w naszym kraju nie płyną szerokim strumieniem na edukację, kulturę, politykę społeczną czy zdrowie. Idą na obronność, sprawy wewnętrzne, na wszystkie te rzeczy, które fascynują facetów. Więc chyba coś jest nie tak z priorytetami, które ustalamy. Tam, gdzie jest władza - władza facetów - tam są pieniądze. Tam, gdzie nie ma facetów - czyli nie ma władzy - tam pieniędzy nie ma. Obserwowałem to w sejmie jak na dłoni.

red.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.