Thašúŋke Witkó

Wódz nadaje. Uroki koszarowego życia

Wódz nadaje. Uroki koszarowego życia
Thašúŋke Witkó

Armia dała mi wszystko - począwszy od wykształcenia, aż po pieniądze na przysłowiowy chleb z masłem. Dokładnie trzy dekady temu, 23 września 1992 r. przekroczyłem koszarową bramę i dziś uważam, że była to moja najlepsza decyzja w życiu.

Ucieczka ze zmaltretowanej Łodzi, którą ciężko doświadczyła ręka liberała wywodzącego się z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, Leszka Balcerowicza, pomogła mi przeżyć najgorszy dla Polski czas lat 90. XX w. i początek wieku XXI. Stała pensja, miejsce w internacie wojskowym i interesująca służba w wojskach powietrznodesantowych były tym, co dziś chwalę sobie najbardziej.

Czy zawsze tak było? Naturalnie, nie, ale proszę moich Czytelników, by pamiętali, że narzekanie na przełożonego jest jednym z podstawowych obowiązków każdego podwładnego. Zresztą, podobnie dzieje w innych firmach, więc nie można zaliczać tego w poczet negatywów.

Dziś, jako dojrzały mężczyzna, mam pełen przegląd wszystkich moich uczynków dobrych i tych gorszych, toteż mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że gdybym jeszcze raz znalazł sią na miejscu niespełna dwudziestoletniego wypłosza z widzewskiego blokowiska, zrobiłbym dokładnie to samo, co wtedy. Sądzę, że służba wojskowa jest czymś wspaniałym dla ludzi rzutkich i czasem niepokornych, dlatego to oni powinni posmakować uroków koszarowego życia.

Koszarowe życie pozwala sprawdzić samego siebie, poznać kres możliwości psychicznych i fizyczny, ale także żyć spokojnie i bez obaw, że zabraknie grosza na opłacenie rachunków. Wiem, drugi raz wspominam o finansach, ale już setki lat temu marszałek Gian Giacomo Trivulzio powiedział do króla Francji, Ludwika XII: „Trzy rzeczy trzeba przygotować, Panie, do prowadzenia wojny - pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze”. Choćby dlatego chłopcy z miejskich blokowisk czy mniejszych miejscowości, winni szukać swej ścieżki życiowej w armii.

Mam pełne osobiste prawo napisać powyższe słowa, bowiem sam spędziłem dzieciństwo i młodość na wsi oraz pomiędzy blokami, toteż nikt nie może mi zarzucić, że kogokolwiek deprecjonuję. Dodam także, że moje odejście z domu rodzinnego było wielkim odciążeniem dla kieszeni mamy i taty, którzy pracowali w fabrykach bardzo ciężko, ale i tak musieli liczyć się z każdym wydawanym grosikiem, chcąc utrzymać mnie i moją młodszą siostrę. Podobnie dzieje się u naszych sojuszników.

U naszych sojuszników, Amerykanów, propaganda wojskowa jest serwowana wszędzie i cały czas. Na stołówce, podczas żucia kruczka, można obejrzeć na ściennym monitorze jakiegoś pryszczatego młodzieńca, który uciekł z przyczepy posadowionej pośród pola kukurydzy w stanie Ohio, zaciągnął się do Piechoty Morskiej, przesłużył w niej dwadzieścia lat i przeszedł na zasłużoną emeryturę.

Mogę też Państwa zapewnić, że miałem kontakt z wieloma żołnierzami zza oceanu i wszyscy oni pochodzi z przeciętnych lub wręcz biednych rodzin. Oczywiście, przymioty charakteru i patriotyzm są niezastępowalne podczas służby, ale - powiedzmy wprost - ciężar obowiązków niesionych na żołnierskich barkach musi być sowicie wynagradzany, a dopiero dopełnieniem wszystkiego są uroki koszarowego życia.

Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Imię i nazwisko do wiadomości redakcji.

Thašúŋke Witkó

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.