W mieście mówiło się o zbliżającej się wojnie. Chciałam być "żywą torpedą"

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Teresy Gładysz
Szymon Kozica

W mieście mówiło się o zbliżającej się wojnie. Chciałam być "żywą torpedą"

Szymon Kozica

Tak mu zazdrościłam... A jego matce - że ma syna bohatera. Prosiłam, żeby zapytał, czy mogliby przeszkolić też mnie, bo ja też chcę oddać życie za ojczyznę - opowiada Teresa Gładysz z Zielonej Góry, która pochodzi z Nieświeża.

Pani Teresa ze swoich wspomnień przygotowuje książkę. Z pewnością będzie to wyjątkowa pozycja dotycząca Kresów. Wiemy to, bo przecież sporo tych opowieści gościło już na łamach "Gazety Lubuskiej", wraz z unikalnymi zdjęciami, nawet takimi, które częściowo spaliły się w pożarze rodzinnego domu w Nieświeżu. Teraz pani Teresa "dopieszcza" kolejne rozdziały. Tu coś dopisze, tam coś zmieni, gdzie indziej coś poprawi... Bardzo sumienna i skrupulatna jest w tej swojej pracy. Ciekawego uzupełnienia doczekał się fragment traktujący o roku 1939. I właśnie o tym nieprawdopodobnym zjawisku będzie dzisiejszy odcinek "Waszych Kresów".

Wreszcie doczekałam się 1 września 1939 roku. Dnia, w którym zostałam oficjalnie przyjęta jako uczennica pierwszej klasy w nowej szkole powszechnej w Nieświeżu. Z tego okresu pamiętam dokładnie, że gdy kaligrafowałam udane, ładne literki lewą ręką, ktoś podchodził, wyjmował mi z dłoni ołówek, przekładał do prawej ręki i literki już nie były takie kształtne. Kolegowałam się z Marysią Marcinkowską. Mieszkała niedaleko i zawsze razem chodziłyśmy do szkoły, razem wracałyśmy i razem spędzałyśmy dużo czasu. W mieście mówiło się o zbliżającej się wojnie, o angażowaniu ochotników do "żywych torped". Syn sąsiadki zapisał się i dostał odpowiedź, ażeby przyjechać na przeszkolenie. Robił uroczyste pożegnanie z przyjaciółmi, znajomymi i sąsiadami. Mimo że byli tam sami dorośli, ja się wkręciłam i jak cień chodziłam za nim. Prosiłam, żeby zapytał, czy mogliby przeszkolić też mnie, bo ja też chcę oddać życie za ojczyznę. Tak mu zazdrościłam... A jego matce - że ma syna bohatera. Nie wiem, jaki był finał "żywych torped", ale więcej o nich się nie słyszało, więc chyba nie doszło do realizacji.

Dokładnie po tym zdaniu na wydrukowanym tekście pani Teresa postawiła krzyżyk długopisem. Ta historia wymagała sporego uzupełnienia. Tak przynajmniej uznali pierwsi recenzenci powstającej książki, a tych w rodzinie i w gronie najbliższych znajomych nie brakuje. Oczywiście są entuzjastycznie nastawieni do pracy pani Teresy, służą dobrym słowem i wskazówkami.

Na takich spotkaniach młodzi Kresowianie rozmawiali o "żywych torpedach”. Na zdjęciu rodzina pani Teresy - siostry Wila (z prawej) i Renia (w
Archiwum Teresy Gładysz Pięcioletnia Teresa wraz z mamą Aleksandrą Kiewlicz. Zdjęcie z okresu „żywych torped”.

W swoich wspomnieniach opisuję to, co zapamiętałam, to, co osobiście widziałam. W ten sposób napisałam o pożegnaniu naszego sąsiada, który po zgłoszeniu się do "żywych torped" dostał wezwanie na przeszkolenie. Gdy czytali to znajomi lub dzieci, wszyscy byli zaskoczeni, że to istniało i chcieli dodatkowego wyjaśnienia dotyczącego tego tematu. W związku z tym postarałam się o bardziej szczegółowe informacje, które uzyskałam na prośbę zainteresowanych.

Kiedy 28 kwietnia 1939 roku Adolf Hitler wysunął swoje żądania wobec Polski, nastroje wśród społeczeństwa doszły do zenitu. Na łamach "Ilustrowanego Kuriera Codziennego" ukazał się list otwarty trzech młodych mężczyzn - Edwarda i Leona Lutostańskich oraz ich szwagra Władysława Bożyczki.

Każda zmarnowana torpeda, bomba i mina kosztuje dużo pieniędzy, których nadmiaru nie mamy.

"Prosimy umieścić nasz list otwarty w swojem piśmie, ponieważ chcemy dać swoją odpowiedź Hitlerowi na jego żądania. Otóż ja i moi dwaj szwagrowie wzywamy wszystkich Polaków, co chcą niezwłocznie oddać życie za ojczyznę, jednak nie w szeregach armii razem ze wszystkimi, lecz w charakterze "żywych torped" z łodzi podwodnych, żywych bomb z samolotów, w charakterze żywych min przeciwpancernych i przeciwczołgowych. Każda zmarnowana torpeda, bomba i mina kosztuje dużo pieniędzy, których nadmiaru nie mamy. Każdy okręt nieprzyjacielski, czołg, pancerka może i tak kosztować życie kilkunastu żołnierzy, zaś jeden człowiek zdecydowany może oddać tylko jedno swoje życie, jako żywy pocisk, czy w torpedzie bombowca, czy w minie. Człowiek w torpedzie zawsze znajdzie ten cel, w który chce trafić i tem samem zaoszczędzi życie innym żołnierzom, zniszczy zaś wielu wrogów".

Wkrótce po ukazaniu się listu w prasie zaczęły napływać tysiące odpowiedzi. Do listu dodano kolejną wzmiankę o ochotnikach japońskich i reportaż o najnowszych polskich okrętach wojennych, w tym uzbrojonych w torpedy. Do akcji włączyła się prasa z całego kraju. Temat podjęło również Polskie Radio.

Tysiące ludzi zgłaszało gotowość do udziału w obronie przed Niemcami

Odezwa skierowana została do wszystkich patriotycznie nastawionych Polaków, bez względu na wiek, płeć, stan zdrowia, zawód czy sytuację społeczną. Medialny apel spotkał się z olbrzymim zainteresowaniem. Z całej Polski napływały zgłoszenia. Płomienny apel trafił na niezwykle podatny grunt. W obliczu zagrożenia w polskim społeczeństwie nasiliły się uczucia i postawy patriotyczne. Tysiące ludzi zgłaszało gotowość do udziału w obronie przed Niemcami świeżo odrodzonej po okresie zaborów, niepodległej Ojczyzny. Do 31 sierpnia 1939 roku zgłosiło się około 4.700 osób, w tym 150-180 kobiet. Byli to młodzi ludzie w wieku od 18 do 28 lat. Wiele osób kierowało swoje zgłoszenia bezpośrednio do najwyższych władz państwowych i wojskowych.

Na takich spotkaniach młodzi Kresowianie rozmawiali o "żywych torpedach”. Na zdjęciu rodzina pani Teresy - siostry Wila (z prawej) i Renia (w
Archiwum Teresy Gładysz Na takich spotkaniach młodzi Kresowianie rozmawiali o "żywych torpedach”. Na zdjęciu rodzina pani Teresy - siostry Wila (z prawej) i Renia (w drzwiach) oraz mama Aleksandra (za stołem) i siostra mamy z córką (z lewej). Za stołem także kuma Oleszkiewiczowa z dziećmi Gienkiem i Lilą, z prawej stoi Wowa Domaszewicz.

Początkowo akcja miała charakter medialny, oddolny. W miarę napływu dalszych zgłoszeń sprawą zainteresowało się wojsko. Szczególnie poważnie do tematu podeszło dowództwo Marynarki Wojennej. Z ochotników wybrali 87 osób, prawdopodobnie miały one testować prototypy 15 małych łodzi. Nie wiadomo, czy one rzeczywiście istniały. Jednak sam oddolny pomysł i ten ogromny odzew społeczeństwa dowodzi, z jak wielką determinacją Polacy chcieli bronić niedawno odzyskanej niepodległości. Armia do specjalnych szkoleń zakwalifikowała 300 osób. Szkolenie miało ruszyć 12 października 1939 roku. Z oczywistych powodów do tego nie doszło.

Wielu wcielono do istniejących oddziałów, większość walczyła na froncie, wielu zginęło

Sprawą ochotników gotowych na wszystko zainteresował się Sztab Główny Wojska Polskiego, odpowiedzialny za kontrwywiad i akcje dywersyjne. Zdecydowano się przygotować kandydatów do wykonania szczególnie niebezpiecznych zadań. W końcu czerwca rozpoczęły się pierwsze szkolenia. Zaczęto tworzyć z ochotników specjalne oddziały dywersyjne oraz szturmowe, które wzięły udział w kampanii wrześniowej. Wielu wcielono do istniejących oddziałów, większość walczyła na froncie, wielu zginęło, jak chociażby Leon Lutostański. Natomiast po zakończeniu kampanii wrześniowej część ocalałych kandydatów podjęła natychmiast walkę w konspiracji, brali udział w ruchu oporu, między innymi w AK czy innych wojskach partyzanckich. Niektórzy dostali się do niewoli niemieckiej lub sowieckiej. Oprócz tego byli intensywnie poszukiwani i mordowani przez Gestapo i NKWD.

Niektórych represjonował po wojnie nawet polski rząd. To spotkało Edwarda Lutostańskiego, skazanego w 1950 roku na karę śmierci, następnie zamienioną na 12 lat więzienia. Taki los spotkał patriotów polskich w Polsce po odzyskaniu niby wolnego, niepodległego państwa po roku 1945.

Od redakcji:

O miłości i szacunku do ojczyzny, o wychowaniu w duchu patriotyzmu mówi zdecydowana większość bohaterów tego cyklu. W innej opowieści Teresa Gładysz wspomina, jak za czasów okupacji niemieckiej wraz z koleżanką chciała zaproponować partyzantom pomoc w charakterze łączniczki. Oczywiście wcześniej obie dziewczynki "przeszkoliły się". Przez cztery kolejne dni w nocy, po godzinie policyjnej, przechodziły niezauważone obok obiektów, których pilnowali Niemcy. Łączniczkami nie zostały, ale to dłuższa historia... Tadeusz Marcinkowski z Zielonej Góry jako mały chłopczyk podpisywał się "Tadzio Polak". Marian Figiel z Zielonej Góry do dziś przechowuje godło, z orłem w koronie, z maja 1935. I z pamięci recytuje wierszyk, który jako uczeń pierwszej klasy deklamował podczas uroczystej akademii: "Spod murów Wawelu, spod miasta Krakowa, skąd wyszła na wojnę kompania kadrowa, skąd Józef Piłsudski wyruszył na wroga, przez calutką Polskę pójdzie biała droga".

Szymon Kozica

Z „Gazetą Lubuską” jestem związany od lipca 2000 roku - wtedy przyszedłem na praktyki do Działu Sportowego. Pracuję w redakcji w Zielonej Górze. Interesuję się sportem, ze szczególnym uwzględnieniem lekkiej atletyki i żużla, a także tym, co dzieje się w Zielonej Górze. Uwielbiam żywe lekcje historii, czyli wspomnienia Czytelników pochodzących z Kresów i nie tylko z Kresów. Czas wolny chętnie spędzam z książką w ręku. Moim ulubionym autorem jest Gabriel García Márquez, który o sobie mówił tak: „W gruncie rzeczy nie jestem ani nie będę nikim więcej niż jednym z szesnaściorga dzieci telegrafisty z Aracataki”.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.