Aleksandra Suława

"Ticket to the Moon", czyli dziadek, który zarezerwował bilet na Księżyc

"Ticket to the Moon", czyli dziadek, który zarezerwował bilet na Księżyc
Aleksandra Suława

Zanim jeszcze Neil Armstrong postawił stopę na Księżycu amerykańskie linie Pan Am uruchomiły rezerwację turystycznych lotów w kosmos. W ciągu niecałych 20 lat na listę chętnych wpisało się blisko 100 tysięcy osób. Jedną z nich był dziadek Veroniki Janatkovej, reżyserki dokumentu „Ticket to the Moon”, który można było oglądać na Krakowskim Festiwalu Filmowym.

Kusi cię?

Co?

Lot w kosmos.

Nigdy w życiu, panicznie boję się latać więc nie dla mnie takie przygody.

A dla kogo?

Dzisiaj dla bogaczy, którzy są w stanie zapłacić setki tysięcy dolarów dolarów za spełnienie marzenia. Jednak pół wieku temu były - przynajmniej hipotetycznie- dla wszystkich. Żeby zarezerwować lot w kosmos wystarczyło zadzwonić albo wysłać list. W archiwach Pan Am zachowało się nagranie rozmowy, która brzmi mniej więcej tak: - Dzień dobry chciałbym zarezerwować trzy bilety na Księżyc. – Do Honolulu? - Nie, na Księżyc. – W takim razie poproszę o dane pana i współpasażerów. I tyle, sprawa załatwiona.

Dla mnie to brzmi jak uprzejmy pracownik zbywający szalonego klienta.

Nie sądzę. Gdyby nie fakt, że po angielsku „moon”, czyli „Księżyc” i „Honolulu” brzmią podobnie, obsługa pewnie nie zadawałaby żadnych pytań. Taki rezerwujący nie był zresztą nikim wyjątkowym. W ciągu dwudziestu lat, w czasie których przyjmowane rezerwacje na lot w kosmos, z tej możliwości tylko w liniach Pan Am skorzystało prawie 100 tys. osób. A trzeba pamiętać, że taką samą usługę oferowały m.in. British Airways, Alitalia, Air France i oczywiście Aerofłot. Każdą z rezerwacji pieczołowicie zapisywano i archiwizowano. Dzisiaj w magazynach Pan Am znajdują się długie rzędy pudeł, a w ich wnętrzach nazwiska marzycieli, którzy chcieli polecieć na Księżyc.

Oprócz samego lotu na Księżyc coś im oferowano?

Niewiele. Pracownicy Pan Am niczym współcześni mistrzowie PR-u nie czynili żadnych „wiążących deklaracji”. W odpowiedzi na rezerwację mówili tylko, albo przysyłali list: serdecznie gratulujemy rezerwacji biletu na lot w kosmos. Ani słowa o terminach, dacie wylotu i warunkach pobytu. Właściwie nie brali też zaliczek: Mój dziadek za rezerwację zapłacił 5 koron.

Wiemy, kto go wymyślił to PR-owe cacko?

Na pomysł wycieczki na Księżyc wpadł pewien austriacki dziennikarz Gerhart Pistor, specjalizujący się w tematyce podróżniczej. Na początku lat 60. wysłał do Aerofłotu i Pan Am zapytanie o możliwość rezerwacji biletu na lot w kosmos. Amerykańskie linie odpowiedział twierdząco i tak się zaczęło. Najpierw tylko zapisywali nazwiska i wysyłali potwierdzenia rezerwacji, a potem zaczęli dołączać do nich rodzaj legitymacji z napisem „First Moon Flights Club” – klub pierwszych lotów na Księżyc. Jej posiadaczami byli nie tylko Amerykanie, ale również obywatele blisko 90 krajów, czasem tak egzotycznych jak Nikaragua, Ghana czy Ekwador. Ludzie traktowali sprawę poważnie – w końcu Pan Am to były największe, najlepsze linie na świecie. Ich hasło reklamowe głosiło: pierwsi w Ameryce Łacińskiej, pierwsi nad Atlantykiem, pierwsi nad Pacyfikiem, dlaczego mieliby nie być pierwsi w kosmosie?

Poza starannym notowaniem rezerwacji zrobili cokolwiek, żeby tak się stało?

Blisko współpracowali z NASA więc ich deklaracje brzmiały całkiem wiarygodnie. Na tyle wiarygodnie, że Stanley Kubrick w „ 2001: Odysei Kosmicznej” umieścił ujęcia z rakietą Pan Am, a do „First Moon Flights Club” należeli m.in. Ronald Regan, Barry Goldwater i Walter Cronkite. Byli też eksperci jak np. fizycy, nauczyciele czy architekci, którzy sami zgłaszali z propozycją wsparcia realizacji projektu. Oferowali m.in. projektowanie księżycowych kolonii.

Nowy wspaniały świat?

Czysta utopia: pod szklanym kopułami rozwija się przyroda, ludzie spacerują bez skafandrów, beztrosko trzymając się za ręce albo siedzą w ogrodzie pijąc drinki. Kiedy patrzę na te obrazki mam wrażenie, że ludzie wyobrażali sobie życie w kosmosie jako niekończącą się imprezę.

I mamy odpowiedź na pytanie, skąd ta ogromna liczba rezerwacji.

To bardziej skomplikowana kwestia. W czasie prac nad filmem zauważyłam co najmniej dwie przyczyny. Po pierwsze dużą rolę odegrał „duch czasów”. W latach 60. technologia niesamowicie przyspieszyła: pierwszy sputnik, pierwszy załogowy lot w kosmos, pierwszy człowiek na Księżycu, wydawało się, że ten pęd nie będzie miał końca, a turystyczne loty na będą tylko kolejnym szczebelkiem w drabinie rozwoju. Popkultura była pełna rakiet, gwiazd, astronautów, wieści z podboju kosmosu stanowiły stały element serwisów informacyjnych. Podobno jedno na pięcioro dzieci deklarowało, że w przyszłości chce zostać kosmonautą.

Twój dziadek też chciał być kosmonautą?

Nie, mój dziadek jest inżynierem, zajmował się termodynamiką. To ścisły umysł, jak najdalszy od romantycznych marzeń w rodzaju podróży do gwiazd. Może dlatego nigdy nie chwalił się swoim biletem na Księżyc.

Co mówił, kiedy zaczęłaś pytać?

Był dość tajemniczy. Nie opowiedział, dlaczego zrobił rezerwację dla siebie, a dla babci już nie ani jak wyobrażał sobie podroż. Mówił tylko, że decyzję podjął spacerując po ulicach Pragi, niedługo po inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Ja właśnie w tych okolicznościach upatrywałabym źródeł jego motywacji.

Gdzie widzisz związek?

To jest właśnie ten drugi powód, dla którego perspektywa lotu na Księżyc była tak szalenie popularna. Ludzie chcieli uciekać. Część z nich od spraw osobistych: Kobiety chciały wyrwać się mężów, mężowie zabierać w kosmos swoje kochanki, ludzie rezerwowali dwa bilety na Księżyc, ale tylko jeden powrotny, bo czuli, że ich związek się rozpadnie… Byli jednak i tacy, którzy w locie na Księżyc upatrywali ratunku przed tym co wydawało się nieuchronne: wybuchem konfliktu między Wschodem, a Zachodem.

Która z tych postaw była najbliższa twojemu dziadkowi?

O ile ludzie z Zachodu, pytani o swój „bilet na Księżyc” mówili głównie o chęci przeżycia przygody, zmiany własnego życia czy lęku przed konfliktem, o tyle ci zza żelaznej kurtyny podawali jeszcze jedną przyczynę. Dla nich karta „First Moon Flights Club” była symboliczną cząstką Zachodu, którą mogli schować do kieszeni. Dla niektórych stanowiła też symbol małego, indywidualnego oporu. Taka legitymacja była jak komunikat: Hej Sowieci, może i nas okupujecie, może wjechaliście czołgami do naszego kraju, ale ja mam w kieszeni bilet na Księżyc. I polecę na ten Księżyc amerykańska rakietą. Kompletny absurd, bo nawet gdyby te loty rzeczywiście zaczęły się odbywać, to przecież większość obywateli Czechosłowacji nie mogłaby wyjechać do Stanów, żeby wziąć w nich udział.

A skąd o nich wiedzieli? Nie sądzą, żeby Pan Am reklamował się za żelazna kurtyną.

W prasie cały czas pojawiały się artykuły na temat zachodnich pomysłów, związanych z podbojem gwiazd. Nasycenie codziennego życia informacjami o kosmosie było chyba porównywalne do tego w Stanach, propaganda uwielbiała sięgać po ten temat. Tyle, że w krajach bloku program lotów kosmicznych był kwestią nie tyle techniczną co polityczną. Można to dostrzec nawet w ówczesnej fantastyce. Amerykanie mieli po prostu odkrywców, my wysyłaliśmy w kosmos socjalistycznych bohaterów, którzy mieli zaszczepiać słuszne idee na kolejnych planetach. Chociaż zdarzały się i świetne dzieła. Wy mieliście Lema, a my „Ikarię XB1”, dzieło do inspiracji którym przyznawał się nawet Kubrick.

Wiesz jakie mam wrażenie?

Jakie?

Że rozmawiamy nie o przeszłości, ale o przyszłości. Jakby życie w kosmosie 50 lat temu było bardziej realne niż dziś.

Odkrycia kosmiczne chyba już nigdy nie rozpalą wyobraźni na tak masową skalę. Mars, o którego podboju dziś się mówi, jest daleko, Księżyc wydawał się na wyciągnięcie ręki. Jeden z bohaterów mojego filmu wspominał, że gdy telewizja relacjonowała lądowanie Armstronga on wyszedł na podwórko i spojrzał w niebo. Jakby chciał zobaczyć go gołym okiem.

A twój dziadek? Wciąż chciałby polecieć na Księżyc?

On już wie, że nigdy nie oderwie się od ziemi. Dużo jednak rozmawialiśmy o tym, jakie znaczenie odkrycia kosmiczne mają dla kolejnych generacji.

Z jakimi wnioskami?

Osobiście uważam, że nasze pokolenie jest bombardowane czarnymi wizjami: globalne ocieplenie, migracje, kryzys ekonomiczny, globalizacja, wydaje się, że nieuchronni zmierzamy do zagłady. Dlatego zachwyca mnie pozytywna wizja przyszłości, którą ludzie mieli jeszcze 50 lat temu. I jeśli mam być szczera to trochę im zazdroszczę.

Aleksandra Suława

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.