Sprowadza samochody terenowe dla walczącej Ukrainy. Mateusz Wodziński: Nie śniło mi się, że się zaangażuję w wojnę

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Mateusza Wodzińskiego
Anita Czupryn

Sprowadza samochody terenowe dla walczącej Ukrainy. Mateusz Wodziński: Nie śniło mi się, że się zaangażuję w wojnę

Anita Czupryn

Piszą o nim ukraińskie media; jego działania przyciągają coraz większą uwagę i wsparcie. Mateusz Wodziński „Exen” z Podlasia dostarcza ukraińskim żołnierzom samochody terenowe, które przydają się w trudnych warunkach wojny. Akcja trwa już ponad 14 miesięcy i wciąż się rozwija. - Działamy do końca. Do zwycięstwa – mówi Mateusz Wodziński.

Wrócił Pan właśnie z Ukrainy. Który to już raz od początku wojny?

Szczerze mówiąc, to nie liczę, ale myślę że mam za sobą już około 50 wyjazdów.

Ile samochodów terenowych dostarczył Pan już żołnierzom ukraińskim?

Do tej pory dostarczyliśmy 125 terenówek, z czego 22 teraz w ciągu jednego miesiąca.

Jak to się zaczęło?

Zaczęło się tak, że po tym, jak Ukraina została napadnięta przez Rosjan, zastanawiałem się jak mógłbym włączyć się w pomoc Ukraińcom. Trochę czasu mi to zajęło. W czerwcu ubiegłego roku uświadomiłem sobie, że na Ukrainie warunki terenowe są bardzo podobne do tych, które ja mam u siebie na Podlasiu. Stwierdziłem więc, że terenówki będą tam potrzebne. Przy okazji tak się składało, że sam jeździłem starą Suzuki Grand Vitarą. Była wysłużona, zastanawiałem się, czy ją sprzedać, czy może przekazać ją na front? Stanęło na tym, że razem z sąsiadem pojechaliśmy do Kijowa i przekazaliśmy to auto żołnierzom z Pułku Kalinowskiego. Są to białoruscy ochotnicy, którzy walczą po stronie Ukrainy; to drugi największy oddział zagraniczny który jest w armii ukraińskiej po Gruzinach. Mieszkam bardzo blisko granicy z Białorusią, więc uznałem, że warto ich wspierać. Również dlatego, że twierdzili i dalej twierdzą: „Jak już wojna na Ukrainie się skończy to wracamy na Białoruś i zrobimy porządek z Łukaszenką”. A dla mnie to bardzo atrakcyjna oferta. Tak więc pierwsze auto trafiło w ich ręce, a ja założyłem zbiórkę na Pomagam.pl. Myślałem: „Może kupię jeszcze ze dwa, trzy auta i zawiozę na Ukrainę”. Tymczasem stało się tak, że to przedsięwzięcie zaczęło się rozrastać.

Ten pierwszy – pański samochód – zanim trafił na front – musiał Pan wyremontować, przygotować?

Nic specjalnego z tym autem nie robiłem; od strony technicznej był przygotowany, miał założone opony terenowe. Pojechał taki, jaki był.

Jak Pan zdobywał kontakty, zaufanie ukraińskich żołnierzy?

Na początku rzeczywiście nikogo nie znałem. Nigdy wcześniej nie byłem na Ukrainie. Do kilku pierwszych jednostek wojskowych sam się odezwałem. Zaproponowałem, że przywiozę im terenowe auto. Tak to wyglądało. Później, stopniowo, akcja się rozpędzała. Dziś jest już zupełnie inaczej. Praktycznie całe ukraińskie wojskowe słyszało o mnie; codziennie zgłaszają się nowe jednostki. Generalnie, zapotrzebowanie na tego rodzaju samochody jest znacznie większe niż podaż. Tych samochodów wciąż jest za mało. Są szybko eksploatowane, niszczone w działaniach wojennych. Dużo jest jeszcze do zrobienia pod tym względem.

Jakiego rodzaju są to samochody?

Są to auta terenowe z napędem na cztery koła. Najczęściej pick-up, czyli terenówki z paką. Takie auta najbardziej przydają się żołnierzom na froncie. Służą do transportu ludzi, sprzętu, do ewakuacji rannych z pola walki. W niektórych jednostkach żołnierze montują na nich karabiny maszynowe, więc służą też do działań ofensywnych. Krótko mówiąc, mają sporo różnych zastosowań. Większe SUV-y, typu Mitsubishi Pajero, czy, dajmy na to Jeepy staram się przygotowywać dodatkowo, tak żeby one były właściwie gotowe do prowadzenia tej działalności, którą żołnierze będą chcieli prowadzić. Najważniejszą sprawą jest to, że te auta muszą być sprawne technicznie i mechanicznie. Wykorzystywane do ewakuacji rannych czy do ucieczki z jakiegoś ostrzału, nie mogą naraz, gdzieś w połowie drogi stanąć, bo to oznacza, że ludzie, zamiast się uratować, mogą zginąć. Samochody muszą być w naprawdę dobrym stanie technicznym. Dodatkowo maluję je w specjalne kamuflaże, czy to kolory leśne, czy polne, czy zimą – na biało. Chodzi o to, żeby one jak najbardziej zlewały się z tłem. Do tego zakładamy nowe opony terenowe, co też bardzo usprawnia te auta. I właściwie to wszystko. Kiedy auta są tak przygotowane, to wraz ze znajomymi, zawozimy je na front.

Ile czasu poświęca Pan na przygotowanie takiego auta?

Nie do końca jest tak, że ja wszystko robię sam. Nie jestem mechanikiem. W mieście Krynki - najbliższym mojemu miejscu zamieszkania – mam trzech znajomych mechaników i oni te auta przygotowują nieustannie. Na to też idzie sporo pieniędzy i przygotowanie samochodów zajmuje czas. Ale jak sobie przypomnę, że pieniądze na pierwszych 10 aut zbierałem przez 3 miesiące, a ostatnio kupiłem 10 aut w tydzień, to jest to już inna rzeczywistość, niż była na początku. Wtedy to mogłem sobie jedno auto przez dłuższy czas na spokojnie przygotowywać, a teraz trzech mechaników pracuje cały czas. Mam też, nazwijmy to, oddział we Lwowie – tam mój znajomy robi dokładnie to samo co ja; on też wyszukuje, kupuje i ściąga auta, które następnie mechanicy naprawiają i przygotowują, po czym zawozimy je na front. No, skala tej operacji nieco się powiększyła.

Zaczęły dołączać do Pana różne znane i publiczne osoby. Widziałam filmiki z wypraw autorstwa Ewy Bilan-Stoch, żony skoczka narciarskiego Kamila Stocha.

Od samego początku całą tę akcję, która trwa już 14 miesięcy, relacjonuję na Twitterze; od pierwszego auta pokazuję, co się z tymi terenówkami dzieje. To ważne, aby ludzie, którzy wpłacają pieniądze, wiedzieli, że nie znikają one w jakiejś czarnej dziurze, tylko rzeczywiście trafiają tam, gdzie mają trafić i że kupione za te pieniądze samochody są wykorzystywane na froncie. Ludzie widzą więc, że to działa, że ta pomoc jest dla wojska ukraińskiego bardzo potrzebna, ale też efektywna, że to nie odbywa się przez żadnych pośredników, tylko auto ode mnie trafia do żołnierzy na froncie w sposób najbardziej bezpośredni. To bezpośrednia forma pomocy. W związku z tym ludzie się angażują, czy też chcą się zaangażować w tę pomoc, więc dołączają. Jedni wpłacają pieniądze, inni - jeśli jest taka możliwość – jeżdżą ze mną, jako kierowcy. Wiadomo, że jeśli jedziemy w 5 czy 6 aut, to potrzebujemy do nich kierowców. Myślę, że to jest pozytywne, bo w taki też sposób coraz więcej ludzi dowiaduje się zarówno o tej akcji, jak i o tym, jak wygląda sytuacja na froncie. Sam również staram się relacjonować to, co tam widzę i jak na razie nie zapowiada się żebym wyhamowywał. Trwa ofensywa, więc staramy się wysyłać jak najwięcej aut; nie wiadomo, jaka sytuacja będzie na froncie za dwa, trzy miesiące.

Ludzie w Polsce starają się pomagać Ukraińcom na różne sposoby. Była zbiórka na zakup drona, ludzie wysyłają hełmy, kamizelki kuloodporne, lekarstwa. Dlaczego Pan zdecydował, że będzie wysyłał samochody terenowe?

Po prostu się zorientowałem, że terenówki będą tam potrzebne. No i okazało się, że faktycznie. Teraz terenówki, oprócz dronów, to najbardziej potrzebny sprzęt dla ukraińskich żołnierzy na froncie. Inne wyposażenie raczej już mają, albo nie jest tak pilnie potrzebne, natomiast terenówki non stop są niszczone, nie tylko przez ostrzał, ale po prostu przez ciężkie warunki drogowe, więc te auta są bardzo mocno eksploatowane i cały czas ich brakuje. Jeżeli ukraińskie wojsko ma być dynamiczne, elastyczne, zwrotne i odzyskiwać tereny, to żołnierze muszą się szybko przemieszczać. Bez samochodów terenowych nie mają na to szans.

Co w tych Panach wyprawach jest najtrudniejsze? Z jakimi największymi wyzwaniami się spotykacie?

Myślę, że najtrudniejsze jest w ogóle zorganizowanie takiego wyjazdu pod względem logistycznym. Optymalny model to czteroosobowa drużyna, która zawozi na Ukrainę trzy auta i czwartym wraca. Ale ostatnio zawieźliśmy 7 aut plus 3 auta były na powrót; to już oznacza 10 aut i kilkanaście osób. Nie ukrywam, ciężko to zorganizować, żeby wszystko przebiegało w miarę zgodnie z planem. Generalnie staram się unikać takich tak dużych konwojów, ale też nie zawsze się to udaje.

Jak jest na trasie? Robicie tysiące kilometrów!

Mamy trochę przygód po drodze, wiadomo. Zdarza się, że auta się psują. Znam już mechaników z wielu różnych miast na Ukrainie; te miasta znajdują się na szlaku, po którym się przemieszczamy. Do tej pory nie mieliśmy żadnych takich niebezpiecznych sytuacji; nie spadła blisko żadna rakieta, nie podjeżdżamy zbyt blisko do linii frontu. Staramy się robić to wszystko z głową. Nie musimy włazić do okopów, żeby przekazać samochód ukraińskim żołnierzom. Możemy się umówić 20 km dalej od frontu, żołnierze dojadą, odbiorą auta i wrócą na front. Podjeżdżanie pod sam front jest niebezpieczne – tam jest artyleria, są drony, jest niebezpiecznie.

Które jednostki wojskowe i w jakich regionach Ukrainy potrzebują waszej pomocy najbardziej? Zawsze tam, gdzie toczy się front?

Wszystkie terenówki idą na front. Nie wysyłamy aut do Kijowa czy do Lwowa, nie dajemy ich cywilom. Cel jest taki, żeby wspomagać żołnierzy, którzy walczą. Z wyborem jednostek wojskowych jest tak, że bardziej od konkretnych jednostek interesuje mnie dany obszar. Na przykład przez pierwsze pół roku tego roku prawie wszystkie auta szły do Bachmutu. No, bo tam trwały najcięższe walki i tam te auta były najbardziej potrzebne. Od jakiegoś czasu sytuacja zaczęła się zmieniać, kontrofensywa jest na Zaporożu, więc wozimy auta na Zaporoże. Wokół Bachmutu dalej są ciężkie walki, więc część naszych aut też i tam trafia, ale teraz na przykład na północnym odcinku frontu trwa kontrofensywa Rosjan i jest bardzo trudna sytuacja. Miesiąc temu byliśmy w Łymaniu, tam też jest bardzo ciężko. Mniej aut wozimy do Chersonia, bo tam jest inna intensywność walk.

Rozmawia Pan tam z ludźmi. Jak żyją, co mówią?

Oczywiście, rozmawiam, przede wszystkim z żołnierzami i dziś, po wielu przeprowadzonych rozmowach sam jestem na takim etapie, że nigdy bym się nie poddał. Jeśli Rosjanie zabijają im rodziny, to oni nigdy się nie poddadzą. Nie ma opcji, żeby Ukraińcy zgodzili na jakiś niesprawiedliwy układ pokojowy, jakiś „krzywy” deal. Tego jestem pewien. Z drugiej strony kontrofensywa idzie powoli. Role się odwróciły - teraz to Ukraina atakuje, a Rosjanie się bronią, więc ten broniący się ma dużo łatwiej niż atakujący. Siedzi w okopie i czeka. To atakujący wystawia się na ostrzał. Bardzo trudno jest Ukraińcom odzyskać te terytoria, które stracili.

Jakie emocje towarzyszą Panu przed każdą wyprawą i po jej zakończeniu?

Emocje to bywały na początku, może przy pierwszych 15 wyjazdach. Teraz, kiedy minął już ponad rok i tych wyjazdów było kilkadziesiąt, to raczej się za bardzo nie ekscytuję, nawet jeżeli znajdziemy się gdzieś bardzo blisko frontu, co się zdarza. Ale mam już wyrobioną procedurę działania – spędzamy w takim miejscu jak najmniej czasu. Zostawiamy auta i wyjeżdżamy. Dzięki temu, że koordynujemy te działania z wojskiem, bo wojsko najlepiej wie, jaka jest na miejscu sytuacja, żołnierze mówią nam czy dana droga jest bezpieczna, czy możemy wjechać do jakiejś wioski, czy lepiej ominąć jakieś miasteczko i pojechać inną drogą. Tak więc tych emocji teraz zbyt wiele nie odczuwam, prócz tego, że chcę, żeby Ukraińcy wygrali tę wojnę. Ale prawdą jest i to, że gdyby mi się to nie podobało, gdyby mi się te wyjazdy nudziły, to pewnie bym tego nie robił. Tak się jednak złożyło, że lubię jeździć i polubiłem Ukrainę.

Kiedy ponad rok temu pojechał Pan pierwszy raz na Ukrainę, to nie znał języka ukraińskiego?

Nie znałem; dalej nie mówię po ukraińsku, aczkolwiek potrafię się porozumieć w sprawach, które mnie interesują. Mogę powiedzieć, że żadna przykra, nieciekawa sytuacja mnie tam nie spotkała. Cały czas spotykamy się z bardzo dużą życzliwością i z ogromną wdzięcznością Ukraińców. Oni wiedzą, że bez Polski, bez Polaków to tę wojnę już by przegrali.

Stał się Pan bohaterem ukraińskich mediów, które piszą o Panu. Jak Pan to traktuje?

(Śmiech). Bohaterem – to nie. Bohaterami tam są na przykład moi znajomi Polacy, którzy tam walczą. Ja nie podejmuję takiego ryzyka, jakie oni podejmują codziennie. To dla nich trzeba zachować takie określenia, bo to, co przeżywają tam, to prawdziwe piekło.

Czym różni się tego rodzaju inicjatywa jak Pana i ludzi którzy Pana wspierają od innych, które też wspierają i pomagają Ukraińcom? Co was wyróżnia?

Na pewno różni nas to, że pomagamy ukraińskim żołnierzom najbardziej bezpośrednio. A zarazem, mam świadomość, że pomagamy też sobie, bo Ukraińcy każdego dnia osłabiają rosyjską armię. Każdy zabity okupant, każdy zniszczony rosyjski czołg to jest na plus dla nas. Uważam, że trzeba wspierać wojsko ukraińskie; to jest najlepsza forma wsparcia cywili, którzy pozostają w obszarze wojny, bo żołnierze są ich jedyną ochroną przed rosyjskim najeźdźcą. Jeśli armia ukraińska upadnie, to tym cywilom nie da się pomóc w żaden sposób.

Co by Pan chciał przekazać ludziom, aby zainteresować ich wsparciem dla Ukrainy?

Zachęcam wszystkich, którzy by chcieli się włączyć we wspieranie armii ukraińskiej, bo po pierwsze trzeba pomagać Ukrainie, która została napadnięta, a po drugie to jest poniekąd inwestycja w nasze bezpieczeństwo. Dla Polaków dobrą wiadomością jest to, że Ukraińcy osłabiają rosyjską armię. Jakiś czas temu czytałem analizy, z których wynika, że Rosjanie utracili już tyle czołgów, że przez wiele lat się nie odbudują, nie będą w stanie nic zrobić. Dokładnie tak myślą też kraje bałtyckie, które tak samo kibicują Ukraińcom i wspierają ich na różne sposoby. A w szczególności Estończycy, Litwini, którzy zawożą Ukraińcom na front dużo terenówek. Wiedzą, że im lepiej wiedzie się armii ukraińskiej, tym państwa takie jak Litwa, Estonia, nawet Finlandia i Polska są bezpieczniejsze.

Więc nie jest Pan jedyny z terenówkami dla ukraińskiego wojska?

Jestem jednym z wielu. Osobiście znam ludzi, którzy zawieźli już po kilkaset terenówek na Ukrainę; są też całe organizacje z Estonii, Litwy i Łotwy, które specjalizują się właśnie w terenówkach. Ich konwoje liczą po 20 aut naraz. Na Ukrainę trafiły tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy terenówek z całej Europy i pewnie trafi jeszcze dużo więcej.

Jak zmieniło się Pana życie?

Jestem tłumaczem, prowadzę firmę tłumaczeniową, która zajmuje się dosyć wąską dziedziną, bo dla spółek giełdowych tłumaczę sprawozdania finansowe, raporty roczne, kwartalne informacje dla inwestorów. Dzięki temu, że pracuję zdalnie, to mogę sobie pozwolić na tego rodzaju wyjazdy. Gdybym musiał chodzić do biura od poniedziałku do piątku, to nie byłoby to możliwe. Czasem jednak trudno jest pogodzić pracę i te dodatkową działalność, ale staram się robić to cały czas, może w mniejszej skali, bo już naprawdę nie starcza na to wszystko czasu. Nie miałem pojęcia, że w ogóle kiedykolwiek zaangażuję się w wojnę, nawet mi się nie śniło, że będę coś takiego robił na Ukrainie. Zresztą, nikt z nas nie spodziewał się, że ta wojna będzie tak blisko nas. Ja tylko chciałem zawieźć jedną terenówkę, a potem kupić dodatkowo ze dwie, albo trzy. Potoczyło się inaczej i dziś widzę, że to ma sens, zresztą dużo łatwiej jest zbierać pieniądze i kupować samochody, a potem przygotowywać je i przewozić na ukraiński front. To są auta 15-20-25 letnie, więc jest przy nich sporo roboty, ale chcemy, by były sprawne i służyły Ukraińcom.

Nie kończy Pan więc tej działalności.

Działamy do końca. Do zwycięstwa.

Anita Czupryn

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.