Andrzej Plęs

Smoleńsk, 10 kwietnia 2010 r. Ten dzień wstrząsnął całą Polską

Smoleńsk, 10 kwietnia 2010 r. Ten dzień wstrząsnął całą Polską
Andrzej Plęs

Polska ten dzień witała szokiem, niedowierzaniem, niepewnością jutra, rozpaczą i współczuciem. Wśród 96 osób na pokładzie lecącego do Smoleńska rządowego Tupolewa byli też synowie ziemi podkarpackiej.

Leszek Deptuła: radny, marszałek, poseł i „człowiek, który dał się lubić“.

Znajomi i przyjaciele pamiętają go jako potężnie zbudowanego mężczyznę o gołębim sercu, z ogromnym poczuciem humoru, niemal nie rozstającego się z aparatem fotograficznym i - rzadka sztuka - potrafiącego słuchać.

Prawie 25 lat był weterynarzem, może obcowanie z naturą czyni człowieka tak łagodnym. A obcowanie z ludźmi pozwala ich zrozumieć. „Naprawdę dał się lubić, tak po prostu jako człowiek” - wspomina jeden z jego podwładnych w urzędzie marszałkowskim. Dziś trudno znaleźć w przestrzeni publicznej jakąkolwiek krytyczną wobec niego wypowiedź. A i on sam unikał radykalnych stwierdzeń wobec swoich bliźnich.

„Dał się lubić” i potrafił zdobyć szacunek, więc wspinał się po szczeblach kariery samorządowej, od wiceprzewodniczącego rady gminy w Wadowicach Górnych, przez urząd Marszałka Województwa Podkarpackiego, po miejsca w ławach poselskich. Kolega z tych ław wspomina, że nie wszystko mu się podobało w Sejmie.

- Podobało mu się, że można z takiego miejsca pomagać ludziom, a nie podobało „robienie polityki” - tłumaczy.

Na pokładzie rządowego Tupolewa, lecącego do Smoleńska, w ogóle nie powinno go być, bo nie znalazł się na liście osób, przewidzianych do tej delegacji państwowej. Niemal w ostatniej chwili miejsca na pokładzie odstąpił mu kolega z Polskiego Stronnictwa Ludowego.

A Leszkowi Deptule bardzo zależało, że by być tam i wtedy. Nie dla polityki, miał osobiste powody. „Nie ukrywam, że wizyta ta będzie dla mnie ogromnym przeżyciem, że będę mógł pochylić głowę przed Krzyżem Katyńskim i w swoim sercu połączyć się z wszystkimi, których w jakikolwiek sposób dotknęła ta zbrodnia - pisał na swoim blogu krótko przed tą podróżą.

Ostatnie, z wielu spotkań z Leszkiem Deptułą, wspomina jego partyjny kolega Mieczysław Kasprzak:

- Podczas jednego z naszych pierwszych spotkań zobaczyłem go w zwykłych portkach i ubłoconych butach. Okazało się, że jeździł po gospodarstwach rolnych i szczepił zwierzęta. To był normalny chłop, a nie polityk, który chodzi tylko w krawacie. W tamten piątek, przed 10 laty, Sejm zakończył głosowania przed południem. Wszyscy rozjeżdżali się do domów, piękna pogoda, Leszek siedział w ostatnim rzędzie na sali obrad. „No, to lecimy do domu” - powiedziałem do niego, bo zdarzało się, że z Warszawy do Rzeszowa wracaliśmy samolotem. Leszek powiedział, że on zostaje, bo leci na uroczystości do Katynia, że to dla niego niezmiernie ważne, bo w Katyniu zginął jego krewny. Przykro mi się zrobiło, bo ja miałem lecieć, każdy klub parlamentarny dostał trzy miejsca na ten lot, a ja miałem propozycję, by być jednym z tych trzech. Zrezygnowałem, bo właśnie nabawiłem się pęknięcia siatkówki oka. Lekarze zabronili mi jakiegokolwiek wysiłku. Ale tamtego 9 kwietnia czułem się dobrze, więc żal mi się zrobiło, że to jednak nie ja. Zresztą Leszka też miało nie być na pokładzie, w ostatniej chwili miejsce odstąpił mu Staszek Żelichowski. Wróciłem do domu, obudziłem się rano, włączyłem telewizor: samolot prezydencki miał awarię podczas lądowania - to był pierwszy komunikat. O katastrofie i ofiarach jeszcze ani słowa, ale w tamtej chwili pierwsza moja myśl: „przecież tam był nasz Leszek”. Zadzwoniłem do kolegów z PSL, żeby się upewnić, czy rzeczywiście poleciał, bo lista pasażerów zmieniała się do ostatniej chwili. Potem media zaczęły cytować listę pokładową, że nikt nie ocalał. Myślałem o „naszym Leszku” i o tym, że gdyby nie oko, byłbym jednym z nich.

Miał w sobie taką mądrość życiową, wynikającą z kontaktów z ludźmi, z rozmów z nimi. W końcu szmat czasu przepracował jako weterynarz. Nim zajął się polityką, długo obracał się między „normalnymi” ludźmi, niezwiązanymi z polityką. I jak Go widzę w pamięci, to zawsze z aparatem fotograficznym, nawet zanim jeszcze został marszałkiem województwa. Miał w sobie taką pogodę ducha, poczucie humoru i swoje charakterystyczne powiedzonka. Tak go zapamiętałem. I do dziś mi stoi przed oczami ta chwila, kiedy w sobotni ranek usłyszałem pierwsze komunikaty, myśl o „naszym Leszku”. Trzy dni po tej tragedii pierwsze posiedzenie Sejmu, każdy na czarno, ludzie między sobą prawie nie rozmawiali.

Dziś trudno mi się pogodzić z tym, że teraz o tamtym wydarzeniu sprzed 10 lat w Sejmie prawie się nie mówi. Mogę zrozumieć, że pochłonięci jesteśmy pandemią i jej skutkami społecznymi, ale nie mogę zrozumieć, że tamta tragedia została wyparta przez chory pomysł o wyborach.

Pogrzeb na mieleckim cmentarzu komunalnym był manifestacją sympatii i szacunku dla zmarłego marszałka i posła, dzieci rzucały w stronę karawanu kwiaty, trumnę nieśli wójtowie mieleckich gmin, wokół kilka tysięcy osób, europosłowie, parlamentarzyści, samorządowcy. Mszy pogrzebowej przewodniczył bp Kazimierz Górny, a koncelebrowało ją jeszcze 4 biskupów oraz blisko 50 kapłanów. Podczas ceremonii pogrzebowej nad głowami zebranych dwukrotnie przeleciał samolot Skytruck, tłum odśpiewał „Rotę”, była salwa honorowa. Najbardziej wzruszającym momentem był ten, kiedy rodzinie zmarłego przekazano białoczerwoną flagę, którą chwilę wcześniej przykryta była trumna.

Poseł Leszek Deptuła - dał się lubić, po prostu jako zwykły człowiek - wspominają jego współpracownicy z Urzędu Marszałkowskiego. To był normalny chłop, a nie polityk w krawacie

Stanisław Zając: polityka to służba ludziom, a nie wojna przeciwko ludziom

Bił rekordy popularności politycznej w naszym regionie, o jego wynikach wyborczych wielu mogło tylko marzyć. Miał prostą receptę na zdobycie sympatii: nawet jako senator RP kłaniał się na ulicach Jasła przechodniom, zagadywał sprzątaczkę, słuchał ludzi, nie potrafił odmówić pomocy i nie wdawał się w „polityczne pyskówki”, choć - jako prawnik - retorykę opanował, jak mało kto.

Sędzia w latach 70. zrezygnował z sędziowskiego prestiżu, żeby zostać adwokatem. Nigdy publicznie nie powiedział, dlaczego rozstał się z sędziowską togą, ale jego nieukrywane przywiązanie do katolicyzmu odbierało mu szanse na awanse w tym zawodzie. Los sprawił, że został doradcą tej pierwszej, sierpniowej „Solidarności”, po wprowadzeniu stanu wojennego bronił na salach sądowych opozycjonistów, oskarżanych o działalność opozycyjną. Wykazywał się odwagą, kiedy odwaga mogła bardzo wiele kosztować. I nie przestawał manifestować swojego przywiązania do wiary, kiedy nie było dobrze widziane przez ówczesne władze.

Kiedy wspominają go ludzie świata polityki, podkreślają Jego szczególną cechę: rozmawiał ze wszystkimi, niezależnie od poglądów politycznych i przynależności klubowej. Nie wartościował ludzi według światopoglądu, jego „najlepszym kumplem” w świecie polityki był poseł lewicy. Dla Stanisława Zająca polityka była narzędziem pomocy bliźnim, nie tablicą szachową, na pewno nie areną gladiatorów. I na pewno nie dzięki politykierstwu zdobył swoją pozycję w partii, przy pomocy której łatwiej było mu walczyć o interesy mieszkańców Podkarpacia. Tak mocną, że do startu w wyborach parlamentarnych 2008 roku namówił go dopiero Lech Kaczyński, bo bliscy odradzali mu: „Staszku, po co ci to”?

- Kiedy myślę Stanisław Zając, widzę wiejski dom w Święcanach z pełną wiary rodziną, zachowującą tradycje patriotyczne. Dostrzegam wzorowego męża i ojca, człowieka wiary żywej i autentycznej w której kształtowało się ognisko rodzinne - wspomina ksiądz Stanisław Słowik, dyrektor Caritas Diecezji Rzeszowskiej.

Lista zakładów, które dzięki politycznej pozycji Stanisław Zając ratował z opresji ekonomicznych, jest bardzo długa. Mocno przyczynił się do tego, że region ma dziś swój uniwersytet. To dzięki niemu powstały w regionie cztery państwowe wyższe szkoły zawodowe, mocno zabiegał o budowę zbiornika wodnego Kąty - Myscowa. Dzięki niemu 16 podjasielskich gmin mogło się skanalizować. Nie chciał i nie umiał podkreślać swoich zasług, ale ludzie widzieli, ile dla nich zrobił. A przede wszystkim samorządowcy, za co uhonorowali Go tytułem Honorowego Obywatela Miasta Jarosławia i Honorowego Obywatela Miasta Jasła, a pośmiertnie także Honorowego Obywatela Gminy Dydnia i Gminy Jasło.

Kiedy w lutym 2010 roku zadzwonił telefon z Kancelarii Prezydenta RP z pytaniem: czy poleci w kwietniu do Katynia, odpowiedział od razu: poleci, a może jeszcze do tej pielgrzymki namówi żonę.

Kilka tysięcy uczestników pogrzebu nie było w stanie pomieścić się ani w jasielskim kościele ani na cmentarzu.

- Był człowiekiem mądrym i dobrym. Był politykiem, od którego nigdy nie słyszałem słów nienawiści. Nawet w ostrej polemice widział w drugim człowieka - wspominał Stanisława Zająca nad Jego grobem ówczesny marszałek Senatu Bogdan Borusewicz.

Senator Stanisław Zając - polityka była dla niego narzędziem pomocy bliźnim, nie tablicą szachową, na pewno nie areną gladiatorów. Nie wartościował ludzi według światopoglądu

Andrzej Plęs

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.