Sędziowie - ludzie, którzy dobrze ważą każdą swoją decyzję

Czytaj dalej
Fot. Piotr Hukało
Dorota Kowalska

Sędziowie - ludzie, którzy dobrze ważą każdą swoją decyzję

Dorota Kowalska

Oskarżani, obrażani - są od kilku dni na ustach polityków i zwyczajnych Polaków. Czy sędziowie są aż tak zdemoralizowani, jak twierdzi władza? Większość z nich dobrze i ciężko pracuje.

"W imieniu Rzeczypospolitej...”- to słowa rozpoczynające sentencję wyroku rozbrzmiewają na sali rozpraw. Ludzie stoją wpatrzeni w usta sędziego. Czasem towarzyszy im trzask fleszy, mruczenie kamer. Ktoś zakryje twarz dłońmi, ktoś uśmiechnie się zadowolony. Jedni zaczną klaskać, inni krzyczeć: „Hańba”. Potem w wieczornym dzienniku któryś z polityków, przywołując na twarz wyraz zatroskania, powie coś o kolejnej porażce prawa, sugerując, jaka decyzja powinna zapaść, żeby było sprawiedliwie.

Sędziowie - w ostatnim czasie różne oskarżenia padały pod ich adresem, czasami mocne, często niesprawiedliwe. Może dlatego, wielu woli zachować anonimowość, zresztą, nie o wszystkim wypada im i wolno opowiadać.

Sędzia I - 28 lat pracy, wydział cywilny jednego z sądów rejonowym w sporym mieście na południu Polski.

- Strasznie mnie to wszystko osobiście dotyka. Jestem na skraju depresji - przyznaje.

Sędzia I do zawodu wchodził w 1990 roku, jest najstarszy w swoim wydziale, bo jego koledzy i koleżanki mają po trzydzieści parę, czterdzieści lat.

- Więc kiedy słyszę z trybuny sejmowej, że sędziowie to stare komuchy, ręce mi opadają. Pamiętam komunę, ale pozostali sędziowie z mojego wydziału chodzili wtedy do szkół podstawowych albo do przedszkoli, to jacy z nich komuniści? - pyta retorycznie.

Drogę kariery sędzia I miał typową: studia prawnicze, potem aplikacja prokuratorska, po kilku latach pracy w prokuraturze sędzia I przeszedł do sądownictwa.

- Niektórzy mówią, że jestem pracoholikiem, ale naprawdę kocham to, co robię. I zapewniam panią, że to wcale nie jest prosta praca, tylko, że mi na tych wszystkich sprawach, na ludziach zależy - tłumaczy. Studiuje akta, waży każdą decyzję kierując się całą swoją wiedzą i sędziowskim doświadczeniem. Przeżywa te wszystkie historie, nad którymi pochyla się na sali rozpraw, a to czasami prawdzie dramaty, bo w wydziałach cywilnych ludzie sądzą się nie tylko o przysłowiową miedzę.

- Walka o dzieci, o majątki. Czasami widzę w swojej pracy takie ludzkie twarze, których nikt nie chciałby oglądać, nawet o nich wiedzieć - sędzia I wzdycha znacząco. Rodzinne intrygi, rodzinne tragedie - codzienne życie pisze scenariusze, które nie wymyśliłby najlepszy scenarzysta.

- Czasami czuję się zmęczony, przytłoczony, ale z drugiej strony wiem, że kiedy zakładam togę i mam najlepiej jak potrafię rozstrzygnąć sprawę - mówi.

Sędzia na początku swojej kariery ma prawo do 26 dni urlopu wypoczynkowego, po 10 latach pracy dochodzi kolejnych 12 dni, po kolejnych 10 - znowu 12 dni. Sędzia I ma 50 dni zaległego urlopu, ale nigdy nie narzekał. Do dzisiaj.

Zmiany, które proponuje PiS, w żaden sposób nie wpłyną na to, jak będą funkcjonowały sądy - mówią zgodnie sędziowie

- Nasza praca, to nie tylko prowadzenie rozpraw, to tysiące tomów akt, które musimy czytać, to uzasadnienia, które piszemy. W naszym zawodzie nie „odbijamy karty”, pracujemy także w domach, po godzinach. Więc jeśli ktoś mi się pyta, ile dni w tygodni jestem w sądzie i odpowiem: trzy, to wcale nie znaczy, że cztery pozostałe odpoczywam. Powtarzam: w tym zawodzie praca nie sprowadza się wyłącznie do prowadzenia rozpraw - opowiada. - Każdemu z nas zależy, żeby się szkolić, podnosić kwalifikacje, więc cały czas robimy jakieś kursy, studia podyplomowe i to też jest nasza praca - podkreśla sędzia I.

Po 28 latach pracy zarabia około 10 tys. miesięcznie, młodzi sędziowie mają jakieś 4 tys. mniej.

- Tylko proszę napisać, że nikt nam nie płaci za nadgodziny, za czas spędzony na poszerzaniu kwalifikacji, na szkoleniach - dodaje.

W jej wydziale sympatie polityczne rozłożyły się nieproporcjonalnie, zaledwie o kilku sędziach wiadomo, że trzymają kciuki za rząd Beaty Szydło, reszta patrzy na to, co się dzieje z lekki przerażeniem.

- Ludzie w moim wydziale dzielą się na trzy grupy: jedni się boją, wiadomo mają dzieci na studiach, kredyty do spłacenia, inni mówią sobie, że jakoś to będzie, jeszcze inni próbują walczyć, chociaż wiadomo, że nam, sędziom, nie wolno brać udziału w demonstracjach. Ale ostatnio widziałem w naszym mieście swoich kolegów, zapalali świeczki pod gmachem sądu wojewódzkiego. Mówiąc szczerze niektórych nie spodziewałem się tam spotkać - opowiada. - Czasami, kiedy tak rozmawiamy, mówimy sobie, że jak nas poślą wszystkich w stan spoczynku, to trudno: przeczekamy, a potem wrócimy - wzrusza ramionami.

Sędzia I nie wyobraża sobie pracy poza wymiarem sprawiedliwości. Przeszedł wszystkie szczeble zawodowej kariery: przyglądał się pracy swojego patrona, potem sam był patronem dla innych. Sala rozpraw, to jego życie.

- Oczywiście wszyscy zdają sobie sprawę, że wymiar sprawiedliwości trzeba reformować. Jest wiele rzeczy, które trzeba zmieniać, ale nie w taki sposób - mówi. Nie przez uchwały głosowane w Sejmie w kilka godzin, bez dyskusji, dialogu, zresztą po tym, co usłyszał z ust najważniejszego dzisiaj polityka w kraju, tak go określa, nie wie, czy tak naprawdę chodzi w tych zmianach o prawdziwą reformę wymiaru sprawiedliwości.

- Wie pani czego się boję? - pyta.

- Tak?

- Jak w każdym środowisku w naszym także znajdą się osoby, które dla awansu, kariery zrobią wszystko. Każdy sędzia po 10 latach pracy w sądzie rejonowym może pójść do Sądu Najwyższego i jestem pewny, że wielu chętnych się na te fotele znajdzie - stwierdza. W sądzie już padają przeróżne nazwiska.

- Żadnych wielkich osiągnięć, żeby było jasne - kwituje sędzia I.

Barbara Piwnik jest sędzią z 38 letnim stażem, była ministrem sprawiedliwości w rządzie Leszka Millera. Na sali sądowej, mimo upływających lat tak samo prowadzi rozprawy twardą ręką - wytyka błędy tak prokuratorom, jak adwokatom. Swego czasu okrzyknięta przez media polskim sędzią Falcone. Wiele trudnych, ważnych procesów, w tym, dotyczących zorganizowanej przestępczości.

- Sędziowie przez ten ostatni okres dwudziestu paru lat powinni zapracować sobie na szacunek i zaufanie społeczne - mówi.

- Cz zapracowali?

- Wygląda na to, że nie - odpowiada po chwili.

Może byli zbyt zajęci sobą, aby znaleźć czas na walkę o to społeczne zaufanie? Bo czy społeczeństwo znało dotychczas prezesa Sądu Najwyższego? Nie. Sędziów z Krajowej Rady Sądownictwa? Nie. Sędziów TK poznało przy okazji sporu wokół Trybunału Konstytucyjnego.

Sędzia Piwnik nie chce komentować takich opinii, ale znana jest z tego, że od lat krytycznie wyraża się o tym, co dzieje się w wymiarze sprawiedliwości, a co dotyczy chociażby dochodzenia do zawodu sędziego. Jak sędzia I, Barbara Piwnik pochodzi ze starej sędziowskiej szkoły. Tacy, jako ona mieli mentorów, uczyli się podpatrując pracę starszych kolegów. Ich proces dochodzenia do zawodu poprzez aplikację był komentowany, omawiany przez sędziów - to były dwa lata ciężkiego terminowania, nabywali doświadczenia w podejmowaniu decyzji.

- Zmieniono ten system, teraz jest centralne szkolenie, aplikant rzadko bywa w sądzie i nagle czytam, że będzie dobrze, bo aplikant ma być w nim na etacie. To po co było przez 10 lat robić rewolucję i niszczyć system, który funkcjonował? Inna rzecz: na stanowiska w sądach rejonowych ostatnimi laty powoływano głównie osoby, które przez wiele lat były referendarzami czy asystentami sędziów. Asystenci przez lata na polecenie sędziego wykonywali wskazane przez niego czynności, następnie powołani na stanowisko sędziego wychodzą na salę rozpraw i muszą podejmować istotne dla przyszłości, a więc w pewnym sensie życia człowieka decyzje - tłumaczy.

Kiedyś sale sądowe były wypełnione po brzegi publicznością. Na rozprawy przychodziły nie tylko rodziny oskarżonych i pokrzywdzonych, ale także aplikanci adwokaccy, sądowi, prokuratorscy. Podpatrywali pracę starszych kolegów, zwłaszcza w dużych, skomplikowanych procesach, uczyli się na konkretnych sprawach. Dzisiaj tego zwyczaju nie ma.

Jednak najczęstszy zarzut kierowany pod adresem sądów, a tym samym samych sędziów, to ten, że działają opieszale. Sprawy w sądach ciągną się latami i wina leży nie tylko w samej organizacji pracy.

- Wie pani, może mam przywarę starszego człowieka, ale jakby tak sięgnąć do archiwów, chociażby lat 70., wtedy pracowałam już w sądzie i wtedy sprawy szły szybko. A dlaczego? Dlatego, że prokurator prowadzący czy nadzorujący nie ośmieliłby się wnioskować o przesłuchanie świadka, który nie ma nic do powiedzenia w sprawie. Prokurator przychodzący na salę rozpraw nie mówił: „Do uznania sądu” albo „Nie mam wniosków”. Bo prokurator czuł się odpowiedzialny za sprawę. Dzisiaj po kolejnych zmianie przepisów w 2015-2016 roku nadal powtarza mówi: „Do uznania sądu”, „Nie mam wniosków”. A jak się zapytać, na jaką okoliczność dany świadek ma być słuchany, bo jest ich 50., a wystarczyłoby dziesięciu, to słychać: „Bo prokurator taki wniosek złożył”. Gdyby ciągnąca się dzisiaj latami sprawa trafiła na wokandę w latach 70., byłaby rozpoznana na paru terminach. Dlatego, że było inne przygotowanie sprawy i inne przygotowanie tych, którzy w tej sprawie występowali po obu stronach sali sądowej - tłumaczy sędzia Piwnik.

Sprawy szły szybko, także dlatego, że sądy nie pracowały do godz. 16.00, ale do czasu wysłuchania ostatniego świadka. Sędzia mógł się cieszyć się autorytetem. Dzisiaj - już niekoniecznie.

Inna rzecz, że są przepracowani i jak mówi sędzia Piwnik, pracują w urągających godności warunkach. Tomy dokumentów, małe pokoiki, w których siedzą w kilkanaście osób.

- Nasza praca, to nie tylko sala rozpraw, to także czytanie tomów akt, pisanie uzasadnień, dokształcanie się - sędzia Piwnik powtarza to, co inni sędziowie. Przyznaje, że z pracy wychodzi często po godz. 18.00, pracuje w soboty i niedziele, a i tak wciąż jest „w niedoczasie”. I nie tylko ona ma tyle spraw, tyle uzasadnień. Wiele jej koleżanek i kolegów w Warszawie pracuje „po godzinach”. Zresztą od lat podnosi kwestie fatalnych warunków, w jakich przychodzi w stolicy pracować sędziom.

Interes społeczny wymaga także tego, aby sędzia pracował nie tylko w godnych warunkach, ale i odpowiedniej atmosferze. Dyskusje, jaka toczy się wokół wymiaru sprawiedliwości od kilku miesięcy na pewno takiej atmosfery nie tworzy. A zmiany? Ważne byłoby, aby sędziowie mieli wpływ na przeprowadzane reformy, bo każdy z nich ma przecież świadomość ich konieczności. Kolejna sprawa: te reformy muszą mieć autentyczny wpływ na ich pracę i muszą być odczuwalne przez społeczeństwo - tak uważa.

Sędzia z 28-letnim stażem pracy zarabia około 10 tys. złotych, ale - co podkreślają sędziowie - nikt nie płaci im za nadgodziny

Sędzia II - 25 lat pracy w zawodzie, wydział karny jednego z sądów okręgowych w dużym mieście.

- Wiele razy zastanawiałem się, czemu wybrałem właśnie ten zawód. Cóż, prawnikiem chciałem został już pod koniec szkoły podstawowej. A sędzią? Chyba po złożeniu egzaminu sędziowskiego, kiedy byłem na aplikacji sędziowskiej. Wtedy wydawało mi się, że to najważniejsze zadanie: ze wszystkich dowodów potrafi wybrać to co najistotniejsze - opowiada.

Nigdy nie traktował swojego zawodu, jak władzy nad innymi. Szedł na salę i wiedział, że tu musi panować nad ludźmi i sprawą. Mówi, że nawet, jeśli miał do czynienia ze straszną zbrodnią, nigdy nie czuł do człowieka na ławie oskarżonych odrazy, czy wstrętu. Po prostu, ten ktoś zabłądził, a jemu przyszło go osądzić. Oczywiście, zabiera te wszystkie sprawy do domu: idzie na spacer z psem i myśli, analizuje. Dlatego śąmieje się, że sędzią jest 24 godziny na dobę.

- Nie znam sędziego, który nie kochałby swojej pracy, nie znam też sędziego, który nie przykładałby się do tego, co robi - opowiada. - Ale oczywiście, jak w każdym środowisku zawodowym pewnie tacy się zdarzają. Nie wydaje mi się jednak, żebyśmy byli jakoś wyjątkowo zepsuci. Jak to było? „To nie politycy kradli wiertarki, pendrive'y i kiełbasę” - lekko się uśmiecha.

W mediach, co jakiś czas pojawiają się artykuły o występkach sędziów, czasami wręcz niewiarygodnych, bo trudno dociec, dlaczego niebiedny przecież człowiek ukradł ze sklepu batonik, czasami poważnych, bo do takich należą sprawy, w których sędziowie podejrzani są o korupcję.

- Ale żeby mówić o naszym środowisku „zdemoralizowane”? To bardzo niesprawiedliwe oceny, tym bardziej, że jest nas 10 tys., a te historie są jednak incydentalne - mówi sędzia II. I powtarza to, co wszyscy moi rozmówcy - środowisko sędziowskie doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że reforma wymiaru sprawiedliwości jest konieczna, ale te zmiany, które proponuje rząd, jego zdaniem, nie będą miały najmniejszego wpływu na jego funkcjonowanie.

Sędziego II obelgi, które padają pod adresem sędziów nie dotykają. Nie ma sobie nic do zarzucenia, pracuje najlepiej jak potrafi, żyje uczciwie.

- Zresztą, to tylko polityka - macha ręką. Ale tak, atmosfera w sądzie, w którym pracuje nie jest najlepsza. Ludzie nie wiedzą, co będzie dalej. Niektórzy czują się dotknięci, inni zaszczuci, jeszcze inni zacierają ręce i liczą na awanse. Są też tacy, jak on - robią swoje i tyle. Czekają, co będzie dalej.

- Na pewne rzeczy nie mamy wpływu. Co mogę zrobić? Na ulice nie wyjdę - wzrusza ramionami.

Agnieszka, kandydat na sędziego numer III, IV, może V. Dwa late temu skończyła prawo, pracę magisterska obroniła się na piątkę.

- Od dziecka chciałam być albo fryzjerką albo sędzią, z czasem fryzjerstwo mi przeszło - wybucha śmiechem.

Czemu właśnie zawód sędziego?

- Pociągała mnie w nim i niezależność i swego rodzaju wolność, oczywiście w ramach paragrafów, prawa. Ale to taki zawód, w którym trzeba myśleć, analizować, jest fascynujący - zapala się. Oczywiście, odpowiedzialność jest ogromna, bo orzekając w sprawach karnych często podejmuje się decyzje zmieniające życie wielu ludzi, całych rodzin nawet, ale nie boi się tej odpowiedzialności.

Na prawo zdała za pierwszym razem. I wcale, wbrew powszechnie panującej opinii, nie uważa tych studiów za trudne.

- Inna rzecz, że jeśli lubimy się czegoś uczyć, łatwiej nam ta nauka przychodzi. A mnie naprawdę interesowało to, o czym rozmawialiśmy na studiach. Miałam znakomitych wykładowców, wymagających, ale sprawiedliwych - opowiada.

W zeszłym roku przyjechała do Warszawy zdawać egzamin na aplikację sędziowską, było około trzystu miejsc i ponad tysiąc trzysta chętnych. Nie zdała. Nerwy, stres - nie wie, co się stało.

- W tym roku spróbuję ponownie - mówi. Nie ona jedna. Poznała ludzi, którzy do egzaminu podchodzili szósty raz. Nie chcą odpuścić.

Dorota Kowalska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.