Rafał Matyja: Kaczyński będzie musiał pokazać PiS, że to on rządzi

Czytaj dalej
Fot. Adam Guz
Witold Głowacki

Rafał Matyja: Kaczyński będzie musiał pokazać PiS, że to on rządzi

Witold Głowacki

Jeśli Kaczyńskiemu nie uda się okiełznać prezydenta, ani zawrzeć z nim nowego paktu, prezes PiS może myśleć nawet o przyspieszonych wyborach - mówi politolog Rafał Matyja w rozmowie z Witoldem Głowackim.

Fala protestów przeciwko ustawom o sądownictwie, weta prezydenta Andrzeja Dudy. Czy tego lata dokonała się jakaś głębsza zmiana w polskiej rzeczywistości politycznej?
Stały się dwie rzeczy o zasadniczym znaczeniu. Po pierwsze, ustawy PiS-u o sądownictwie wywołały bardzo liczne i - co bardzo ważne - wychodzące z nieco innych niż do tej pory grup protesty. Po drugie, doszło do pęknięcia w obozie władzy spowodowanego przez podwójne weto prezydenta Dudy.

Zacznijmy więc od protestów.
One uruchomiły na nowo bardzo ważne dyskusje, o tym, co tak naprawdę może PiS i o strategii opozycji. Okazało się, że to naprawdę nie jest tak, że ogół Polaków obchodzą tylko sprawy socjalne, ewentualnie kwestia zaostrzenia ustawy aborcyjnej. A kiedy PiS dotyka spraw związanych na przykład z wymiarem sprawiedliwości, to szerszych kręgów to nie porusza. Protesty udowodniły, że i tu istnieje potencjał - chociaż jego skala to efekt zbiegu okoliczności.

Na czym polega ten zbieg okoliczności?
Początkowe reakcje społeczeństwa wcale nie były tak ostre. Punktem przełomowym była ta pierwsza manifestacja ze świecami przed Sądem Najwyższym. To się udało dlatego, że sędziowie chcieli zaprotestować w zupełnie inny sposób, niż było to do tej pory przyjęte przez opozycję. Bez partyjnych przemówień i zupełnie odmiennej estetycznie formie. Bez sztandarów partyjnych, bez histerycznych mów i oklasków, tylko w ciszy. I przeciwko tej jednej konkretnej sprawie. Ludzie, którzy szli pod Sąd Najwyższy mieli więc absolutną pewność, że protestują przeciwko PiS-owi, i przeciwko próbie ograniczenia sądów, nie udzielając nikomu poparcia. Emocjonalnym katalizatorem był też atak Jarosława Kaczyńskiego na opozycję, jego treść i forma.

Protest przeciw PiS nie musi oznaczać poparcia dla opozycji?
Przynajmniej nie dla opozycji jako partii. W sprawie ustaw o sądownictwie na przykład nie wszystkie działania opozycji podjęte w Sejmie były sensowne. Ale to, co robili posłowie Gasiuk-Pihowicz i Budka spotkało się z aplauzem protestujących jako jakaś próba powstrzymywania pisowskiego walca.

Protestujący też chcieli go powstrzymać?
PiS uruchomił w ostatnim czasie nie tylko kampanię na rzecz ustaw o sądownictwie. Wbrew zapowiedziom z końca czerwca, sugerującym przejście do etapu łagodnych rządów, w lipcu mieliśmy próbę z SN, a na jesień - zapowiedź ustawy o dekoncentracji mediów, mówi się też o ordynacji wyborczej. Możemy więc sobie jasno powiedzieć, że ta ofensywa, która się zaczęła 2 lata temu, nie została i nie zostanie przez PiS z własnej woli zatrzymana - tu trudno o jakiekolwiek wątpliwości. I to właśnie ta świadomość jest jednym z powodów, dla których ostatnie protesty były aż tak silne.

Czy sądzi pan, że kolejne ruchy zaplanowane przez PiS na jesień - ustawa o dekoncentracji mediów czy zmiany w ordynacji wyborczej mogą również wywołać protesty na masową skalę?
Tak. Manifestujący mają w tej chwili w świadomości dwie ważne rzeczy. Po pierwsze tę, że uczestniczyli w czymś dobrym i użytecznym. Mają udane doświadczenie tworzenia nowej wspólnoty. Po drugie - protesty zakończyły się jednoznacznym sukcesem - związanym z prezydenckim wetem. A to jest bardzo ważne - jeśli chodzi o energię do ewentualnych następnych protestów. Protestujący mają poczucie, że coś skutecznie wymusili, że wymogli na władzy naprawdę poważne ustępstwa. To wszystko będzie im dodawać skrzydeł w następnych sprawach. Dotąd przeciwnicy PiS-u nie mogli się uwolnić od uczucia pewnego fatalizmu - że nic nie mogą w gruncie rzeczy osiągnąć, że przychodzi ich coraz mniej, że sprzeciw powoli wygasa. Lipcowe protesty to uczucie całkowicie przełamały.

Czy prezydent Andrzej Duda pana zaskoczył wetując dwie z trzech ustaw o sądach”?
Zaskoczył. Nie miałem pewności, że prezydent się na to zdecyduje. Motywy Andrzeja Dudy miały moim zdaniem osobistą naturę. Dla prezydenta to była kwestia elementarnego określenia, kim tak naprawdę jest. Nie sądzę, by jego decyzja mogła wynikać z całkowicie zimnej kalkulacji politycznej, żeby był to element jakiegoś długofalowego, precyzyjnego planu. Dla prezydenta to może być początek procesu, którego on sam nie będzie do końca kontrolował. To jest bardzo dynamiczna, napięta sytuacja polityczna, a nie żaden wielki projekt Prezydentury 2.0 - co już niektórzy komentatorzy byli skłonni ogłaszać. Mamy do czynienia z bardzo ciekawym otwarciem politycznej jesieni, ale mówiąc językiem brydżowym, to dopiero początek licytacji. To nie jest jeszcze żadna rozgrywka - nie wiemy, co kto ma w kartach.

Nie próbuję lansować tezy o Prezydenturze 2.0, ale wiosenne zmiany personalne w otoczeniu prezydenta na czele z powołaniem Krzysztofa Łapińskiego, jak i weto w sprawie ustawy o Regionalnych Izbach Obrachunkowych, można jednak interpretować jako pewne przygotowania do zmiany dotychczasowej roli. Tamto pierwsze weto było kompletnym zaskoczeniem dla PiS.
Owszem, ale także dotyczyło spraw o istotnym znaczeniu. Ustawa o RIO w przyjętym przez PiS w Sejmie kształcie mogła de facto przywrócić w Polsce centralizm, bardzo poważnie ograniczyć samorząd. Natomiast pierwszą naprawdę dramatyczną decyzją prezydenta, była dopiero ta o zawetowaniu ustaw o KRS i Sądzie Najwyższym. To wtedy doszło do co najmniej naderwania dotychczasowych relacji Andrzeja Dudy z obozem PiS. Wierzę, że prezydent do podjęcia takiej decyzji dojrzewał od dłuższego czasu, a dowodem jest to, o czym Pan wspomniał, że chciał mieć wokół siebie ludzi, którzy będą lojalni w pierwszej kolejności wobec niego. Intencje i motywy Andrzeja Dudy pozostaną zapewne długo nierozpoznane, może po latach dowiemy się czegoś od jego dzisiejszych współpracowników. Ale już dziś możemy rozmawiać o konsekwencjach jego decyzji. Otóż konsekwencją numer jeden jest obalenie pewnego sposobu rządzenia Polską, który obowiązywał przez ostatnie dwa lata. Sposobu opartego na tym, że wola Jarosława Kaczyńskiego nie napotykała wewnątrz całego obozu władzy żadnego sprzeciwu. Każdy kolejny pomysł prezesa partii był po prostu wcielany w życie - bez względu na jakiejkolwiek oceny merytoryczne i formalne. I to się właśnie skończyło. Wiemy już, że prezydent może sobie pozwolić na to, że będzie sam oceniał, czy dana propozycja jest sensowna, czy nie. To kompletnie zmienia dotychczasowy sposób funkcjonowania całego mechanizmu władzy.

Nowa pozycja Andrzeja Dudy może zapoczątkować erozję monolitu, jakim zdaje się być PiS?
Na pewno przyspiesza to pewną dekompozycję. W ostatnich tygodniach widać to już na na poziomie retorycznym. W sferze tego, co się mówi - bo na razie jeszcze nie można powiedzieć tego samego powiedzieć o sferze, w której się różne rzeczy robi. Sytuacja jest jak w peletonie kolarskim. Jedziemy sobie, niby równo, ale jednak co chwila zbierają się jakieś ucieczki, jeden na drugiego patrzy, kto może odjechać, trwa takie zbiorowe czarowanie się. Otóż w tym momencie na prawicy co chwilę ktoś mówi coś, co jest nie po myśli Jarosława Kaczyńskiego - i patrzy, jaka jest reakcja. To nie są żadne deklaracje w rodzaju „wychodzimy”, „zrywamy” - to absolutnie nie jest ten moment, ale ryzyko związane z krytyką jest niższe niż wcześniej. Nagle można mieć własne zdanie, nawet zdanie krytyczne, a jeszcze wciąż mieścić się w granicach obozu. Ta zmiana jest szalenie ważna, jeszcze w nią nie weszli politycy, na razie mówimy o zachowaniach dziennikarzy, a raczej swego rodzaju rynku komentatorskiego. Sam nie wiem, jak to nazwać, bo to jest bardzo dziwna grupa.

Może nazwijmy ją bezpośrednim i pośrednim medialnym zapleczem PiS? Czy przesadzam?
Nie przesadza pan, bo o to właśnie chodzi. Kiedy mówimy o tym publicystyczno-komentatorskim rdzeniu, to tam słowa krytyczne wobec PiS-u padały rzadko, a jeżeli już to dotyczyły sposobu sprzedawania polityki. Aż tu nagle się worek z krytycznymi opiniami rozerwał. Myślę zresztą, że właśnie w tych kręgach będziemy mieli bardzo duże napięcie w momencie, kiedy przyjdzie do dokonywania dekoncentracji mediów. Przynajmniej część związanych z PiS dziennikarzy ma świadomość, że to będzie oznaczało wprowadzenie już praktycznie na stałe sterowania politycznego na bardzo niskim poziomie, w którym środowisko dziennikarskie nie będzie miało nic do powiedzenia. To naprawdę nie jest tak, że hasło dekoncentracji mediów wywołuje w środowisku dziennikarskim związanym z PiS-em wyłącznie uczucie szczęścia i rozkoszy.

Jest pan pewien? To przecież takie obiecujące - otwierają się nowe miejsca pracy, perspektywy objęcia nowych funkcji, awansu.
Owszem, takie myśli też się tam pewnie pojawiają - ale znamy dostatecznie wielu dziennikarzy z doświadczeniem, którzy nie mają złudzeń i przesadnych nadziei dotyczących zwiększenia kontroli ze strony polityków. Wróćmy na moment do tej metafory wyścigu kolarskiego. W tej chwili istnieje pewien potencjał polityczny do podziałów w obrębie obozu prawicy, z drugiej jednak strony, z całkiem naturalnych powodów, ze względu na poczucie wieloletniego oblężenia, wspólnoty i jedności losów, nikt nie chce być „tym pierwszym”, który podejmie się ucieczki z peletonu. Każdy obawia się tego, że oprócz gniewu prezesa skupi na sobie niechęć całego obozu prawicowego. Obserwował pan zapewne reakcje tych bardziej zdeklarowanych zwolenników PiS na prezydenckie weta, choćby na Twitterze?

Owszem - były niezwykle mocne.
To jest naprawdę bardzo trudne dla kogoś, kto jest emocjonalnie związany z tym obozem. Taka zmiana nastawienia jest bardzo brutalna - a przy tym błyskawiczna. Zarazem jest to coś, kto spotyka każdego, kto choćby próbował się jakoś wewnątrz obozu prawicy emancypować. Właśnie dlatego widzimy dziś to wzajemne czarowanie się w peletonie i zerkanie, jak duża może być ucieczka, ile osób się na nią zdecyduje, czy to będzie połowa opinii prawicowej, czy może jednak tylko 10 procent, bo jeżeli tylko 10, to przecież trzeba uważać albo się wstrzymać. Tak to teraz wygląda - cały obóz prawicy czeka i nasłuchuje, czy ktoś odważy się powiedzieć coś, czego do tej pory nie mówiono. Jest też tam powszechnie oczekiwanie na coś jeszcze - czyli na ostateczną decyzję Kaczyńskiego: czy będzie wojna z Dudą czy raczej próba zawarcia jakiegoś pokoju.

Widzimy wewnętrzne tarcia w PiS a nawet widmo dekompozycji obozu rządzącego na horyzoncie, ale zarazem widzimy też sondaże. A tam 36 (IBRiS) albo i 42 (CBOS) procent dla PiS.
Upierałbym się jednak przy uściśleniu - widzimy najwyżej pewne ruchy odśrodkowe, a nie widmo rozpadu PiS. Jestem przekonany, że nawet jeśli PiS straci władzę, to prawdopodobieństwo, że podzieli los AWS czy SLD, jest nikłe. Sposób, w jaki partia jest skonstruowana - co jest zresztą spełnieniem życiowych marzeń i sukcesem Jarosława Kaczyńskiego - zdaje się gwarantować, że przetrwa ona dłużej niż inne formacje. PiS może stracić władzę, ale wpływ na polskie życie publiczne zachowa jeszcze długo. I nawet jeśli będzie ulegał formalnym przekształceniom, podzieli się na mniejsze partie, to jako formacja polityczna i mentalna przetrwa co najmniej dwie dekady, A co do sondaży, to wróżenie z nich i tak nie ma zwykle większego sensu. Stosunek PiS do sądów nie był przecież niczym, co zaskoczyłoby elektorat tej partii, wręcz przeciwnie. Spora część wyborców PiS - a pewnie także Kukiz’15 - chce, by partia „zrobiła porządek” z sądami. Już prędzej mogłaby go ruszyć ta podwyżka cen benzyny, do której nie doszło. To, co mogłoby znacząco obniżyć poziom poparcia dla PiS, musiałoby się dokonać w sferze materialnej, nie ustrojowej. Warto obserwować początek roku szkolnego, zawirowania wokół szpitali, kwestię zwiększania kwoty wolnej od podatku. To właśnie te sprawy mogą wpływać na poziom poparcia dla PiS.

W sondażach nijak nie chce też rosnąć opozycji.
Owszem. Ale jeśli chodzi o opozycję zdecydowanie najciekawszy sondaż ostatnich miesięcy to ten, który opublikowało OKO-Press i który dotyczy nie tyle popularności samych partii, co ich liderów.

I w którym Borys Budka ma ze trzykrotnie wyższe poparcie od Grzegorza Schetyny, a Kamila Gasiuk Pihowicz od Ryszarda Petru?
Tak, właśnie ten. W tym samym sondażu jest też pytanie o to, kto powinien być liderem opozycji. Tu wśród wyborców Platformy Schetyna przegrał nawet z Władysławem Frasyniukiem - i to już pokazuje, że Platforma naprawdę ma problem, bo jej wyborcy lepiej od przewodniczącego postrzegają nie tylko Budkę, ale również Frasyniuka. Tu Nowoczesna obroniła się przynajmniej o tyle, że wśród jej wyborców wygrywała właśnie Gasiuk-Pihowicz, czyli chociaż ktoś z partii. Ten sam sondaż pokazuje też bardzo wysokie poparcie dla idei powstania zupełnie nowego ugrupowania po stronie opozycyjnej, choć nie ma żadnych wskazań, czym by to nowe ugrupowanie się miało charakteryzować. To wszystko są bardzo ważne sygnały, jeśli chodzi o przyszłość opozycji.

Fakt, że opozycja po fali protestów wręcz słabnie w sondażach, to nie jest ważny sygnał?
To wcale nie jest takie ważne, czy w danym miesiącu widzimy plus 1 dla Nowoczesnej czy minus 2 dla Platformy. Dane z sondażu OKO-Press są o tyle ważniejsze, że pokazują coś, w co w obu partiach nikt nie wierzył. Zarówno w PO, jak i w Nowoczesnej uznano, że oto mamy trwały podział sceny, że obie partie mają swoich liderów - i że właściwie to żadna różnica jakich. Ci, którzy podnosili, że PO nie dokonała należytej transformacji po przegranych wyborach, że Nowoczesna nie wyciągnęła wniosków z kryzysu styczniowego, byli traktowani jak ludzie, którzy tym partiom po prostu źle życzą. Albo jako symetryści, którzy w równym stopniu krytykują i opozycję, i PiS. A zatem można ich nie słuchać, nie brać serio. Te diagnozy zostały w obrębie opozycji całkowicie wyparte. Sondaż OKO-Press o nich bardzo mocno przypomina. Jeśli opozycja go dobrze nie zrozumie, będzie miała dalszą stagnację notowań na własne życzenie.

Może pomoże im pan w tym zrozumieniu?
Wątpię, bo wielu ludzi w tych partiach nie słucha nawet zdeklarowanych zwolenników. Sondaż jasno pokazuje, że po stronie opozycji wciąż istnieje spory potencjał związany i ze zmianą szyldów, i ze zmianą liderów, i z metamorfozami samych partii. W dodatku wszystko wskazuje na to, że opozycja nie musi wcale czekać na jakiegoś „polskiego Macrona”, wystarczy że przeprowadzi dość głęboką - ale zarazem całkowicie normalną w polityce - przebudowę. I to przebudowę z udziałem dotychczasowych liderów. Jedną ze straszniejszych rzeczy w polskiej polityce jest to, że myślom o przebudowie opozycji musi towarzyszyć wizja, że ktoś po prostu musi „wyciąć” tego Schetynę i „wyciąć” tego Petru. Albo, że muszą oni samemu odejść. Ja jednak dopuszczałbym taką możliwość, że można się dogadać w obrębie tych partii. I zaproponować taką zmianę, która naprawdę nie musiałaby oznaczać odejścia Schetyny i Petru z polityki.

A wyobraża pan sobie powstanie całkiem nowego ugrupowania na opozycji - tego, którego oczekiwanie pojawia się w tym samym sondażu?
Tak. Może do tego dojść na dwa sposoby. Pierwszy wynikałby z głębokiego zrozumienia przez Platformę i Nowoczesną tego, co można wyczytać z sondażu OKO-Press. Wyobraźmy sobie, że liderzy obu partii mówią: w takim razie zbudujmy taki nowy twór, trochę na pokaz, ale za to z rozmachem. Pokażmy, że wszystko się zmieniło, ale zachowajmy te minima, które nas interesują.

Czyli Obywatelska Nowoczesna Platforma Robotnicza? A może Narodowa?
Może niekoniecznie Robotnicza (śmiech). I niekoniecznie Narodowa. Ale tak. PO i N. mogą wygenerować z siebie nowy szyld, uznając że jest to ostatnia szansa, żeby zachować kontrolę nad wypadkami i uniknąć bratobójczej walki. Pod nowym szyldem N. mogłaby mieć poczucie, że nie wchodzi w buty PO. Ten nowy szyld mógłby z kolei pozwolić politykom PO jakoś kontynuować...

....Hmm... misję?
…kontynuację rozpoczętych karier. Ale jest jeszcze druga ewentualność. Że takie nowe ugrupowania powstanie jako konkurencja dla Platformy i Nowoczesnej. Wcale bym tego nie wykluczał - ale z jednym zastrzeżeniem, teraz jest na to akurat najgorszy moment, bo nowy podmiot nie ma szans przed wyborami samorządowymi. To są najtrudniejsze wybory, żeby w nich startować trzeba zbudować niezły szyld, a do tego mieć kilka tysięcy zweryfikowanych kandydatów.

To kiedy byłby dobry moment?
W okolicach jesieni 2018 roku, najpóźniej na początku roku 2019. W wyborczym kalendarzu ten moment jest mniej więcej wtedy, kiedy Jarosław Kaczyński ogłaszał w 2014 roku kandydaturę Andrzeja Dudy. I tak, można sobie wyobrazić, że takie nowe ugrupowanie, powołane jesienią 2018 dostaje dobry wynik w wyborach europejskich wiosną 2019 i na fali tego kilka miesięcy później jest już główną ofertą opozycyjną w wyborach parlamentarnych. To jest oczywiście bardzo trudne. Ale jeżeli będzie tak, że Polacy rzeczywiście będą szukali nowego szyldu, a zarazem będą już mieli coraz mocniej dość PiS-u, to pojawienia się takiego „czarnego konia” wcale bym nie wykluczał.

Widzi pan na to w ogóle miejsce na scenie?
Jeżeli Razem nie wejdzie na pozycje socjaldemokratyczne, to nieco na lewo od Nowoczesnej i PO już teraz rysuje się próżnia. Pewnie i SLD liczy, że tam wejdzie ze starymi nazwiskami - i że Polacy powitają z entuzjazmem Czarzastego i Wenderlicha, ale co najmniej równie prawdopodobne jest powstanie jakiejś nowej spójnej oferty socjal-liberalnej czy socjaldemokratycznej tyle, że o pokolenie młodszej - której w tej chwili nigdzie nie widać, ale w publicystyce coraz częściej można ten ton usłyszeć. Powiem przekornie, że do podręczników politycznej historii Polski lato 2017 roku może przejść pod znakiem weta Dudy, ale także jako moment pojawienia się dwóch tekstów formujących stanowisko nowej, nie mającej nic wspólnego z SLD, lewicy. Mam na myśli dwa listy otwarte. Pierwszy, podpisany m.in. przez Jana Mencwela, Grzegorza Sroczyńskiego, Michała Sutowskiego i Rafała Wosia - wzywający do respektowania pluralizmu po stronie „anty-PiS” i drugi - bardziej radykalny - „Żegnaj III RP” z podpisami Jana Sowy, Remigiusza Okraski z „Nowego Obywatela”, działaczy Razem i środowiska „Praktyki Teoretycznej”. Takie kiełkujące idee mogą politycznie owocować za kilka, może nawet kilkanaście lat, ale one pokazują pewien ruch myśli. Nie można wykluczyć, że to właśnie jakaś wersja lewicy stanie się w przyszłości najsilniejszym przeciwnikiem prawicy. Pierwsza polityczna okazja pojawi się po wyborach samorządowych, jesienią.

Cofnijmy się jeszcze o jedną jesień - do tej, która nas zaraz czeka. Co będzie ważne?
Najważniejszy będzie sygnał ze strony Nowogrodzkiej co do przyszłych relacji z Pałacem Prezydenckim. Oczywiście można sobie także wyobrazić, że Kaczyński będzie próbował wykończyć psychicznie Dudę długim oczekiwaniem i żadnej deklaracji nie usłyszymy. Ale bardziej prawdopodobne jest, że nastąpi to szybko, we wrześniu. To są kwestie, które prezes PiS będzie musiał uporządkować, bo nie chodzi tylko o opinię publiczną, ale o pewien elementarny porządek we własnym obozie.

Spodziewamy się wywiadu w „Gazecie Polskiej”, w którym Kaczyński „powie, jak jest”?
O nie, to będzie coś znacznie ciekawszego i mocniejszego. Nie sądzę, żeby miesiąc milczenia Kaczyńskiego miał zaowocować tylko wywiadem dla „Gazety Polskiej”. To, co on zrobi, to nie będzie czysta retoryka, na nią zresztą obóz władzy jest akurat dość odporny. To będzie ruch stwarzający konkretną sytuację polityczną.

Czyli co? Jakaś uchwała sejmowa wzywająca prezydenta do opamiętania czy coś w tym stylu?
Chyba jestem jednak znacznie lepszego zdania o Kaczyńskim niż pan. Sądzę, że on naprawdę skupi całą swoją finezję polityczną, żeby uniknąć scenariusza, który stał się w tej chwili dla niego realnym zagrożeniem. Bo Kaczyński stoi przed groźbą koegzystowania z prezydentem, który tak naprawdę wymuszałby na rządzących posiadanie większości 3/5 koniecznej do odrzucania weta. PiS tego oczywiście nie ma. Ale prezesowi PiS z pewnością chodzi po głowie myśl, że gdyby zaostrzyć konflikt z opozycją i z prezydentem, to te 3/5 może i byłyby do wzięcia. I że mogłoby to być łatwiejsze niż dogadywanie się z prezydentem, oswajanie go.

Sądzi pan, że Kaczyński może teraz myśleć o skoku w przyspieszone wybory?
Na pewno to rozważa. Zaraz pan powie, że na pewno dobrze pamięta 2007 rok. Jasne, ale zobaczymy, jak będzie teraz postępował Andrzej Duda. Gdyby się okazało, że prezydent poczuł się na tyle silnie, że jest teraz w stanie przy każdej ważnej ustawie mówić: „Nie wiem, ja się zastanowię, zapytam ekspertów”, to Kaczyński będzie musiał pomyśleć, jak to obejść. Jeżeli nie zdoła prezydenta na nowo uczynić, to perspektywa dwuletniej, permanentnej niepewności może być mu naprawdę niemiła, wręcz nie do wytrzymania. A jeśli do tego wewnątrz jego obozu zaczną się pojawiać głosy, że owszem, jest Pan Prezes, ale przecież jest i Pan Prezydent, zdania są podzielone, trzeba ważyć racje i tak dalej, to będzie szukał innego, twardego rozwiązania. Nawet z ryzykiem porażki.

Ale we wrześniu takiej perspektywy chyba jeszcze nie będzie widać?
Wiele zależy choćby od tego, czy prezesowi PiS uda się choć raz zbudować większość trzech piątych w obecnym Sejmie. A to wcale nie jest takie zupełnie niemożliwe. Arytmetycznie, przy pełnej sali, owszem, brakuje. Ale wiemy dobrze, że są różne emocje i są różne możliwości gry parlamentarnej. Dla Kaczyńskiego takie demonstracyjne przełamanie prezydenckiego weta w jakiejkolwiek sprawie byłoby teraz wielkim sukcesem. Drugim, znacznie bardziej ryzykownym wyjściem może być maksymalna mobilizacja własnego elektoratu i pójście na wybory. Wybory jeszcze pod kontrolą, na własnych warunkach, jeszcze zanim obóz zacznie się sypać i zanim prezydent zbuduje silniejszą pozycję. Gdyby Kaczyński widział takie zagrożenie, niemal na pewno zagrałby va banque. Wbrew wszystkim racjonalizującym tezom on nie jest człowiekiem, który po stracie połowy jabłka chciałby przynajmniej uchronić tę drugą połowę. Nie, on walczyłby o to, żeby znów mieć całe jabłko.

Prezydent ma ten komfort, że PiS i Kaczyński nie mogą go odwołać. A czy Beata Szydło i jej ministrowie mogą być tej jesieni spokojni?
Raczej nie powinni być spokojni. Rekonstrukcja rządu czy wymiana premiera - to także mogą być sposoby Jarosława Kaczyńskiego na potwierdzenie własnej władzy. Mogę sobie wyobrazić sytuację, w której prezes PiS sięga po zmiany w składzie rządu tylko po to, żeby udowodnić Dudzie i obozowi władzy, że to on rządzi. Jarosław Kaczyński może na przykład skonstruować taką sytuację, w której wymusi na prezydencie zgodę na określony ruch - i w ten sposób uzyska jakąś - choćby tylko symboliczną - przewagę w oczach ludzi obozu PiS.

A co z tym, co w oczach ludzi poza obozem PiS?
Rozmawiając o opozycji i władzy nie bierzemy pod uwagę kwestii, która właśnie zaistniała, choć wciąż jest bardzo krucha. Otóż weta prezydenta mają pewien skutek obiektywizujący sytuację w Polsce. Dotąd liczyła się wyłącznie logika dwóch obozów. A jednak okazało się, że możliwa jest i taka sytuacja, w której polityk niezależny, a w każdym razie mający największe pole manewru w ramach obozu PiS, może się postawić temu obozowi - i w dodatku powołać na pewne nadrzędne racje. Tu stało się coś ważnego. Po raz pierwszy od jesieni 2015 roku zadziałał bezpiecznik.

Witold Głowacki

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.