Przeżyła piekło wojny. Dziś Lili Stern-Pohlmann wraca do rodzinnego Krakowa

Czytaj dalej
Katarzyna Kachel

Przeżyła piekło wojny. Dziś Lili Stern-Pohlmann wraca do rodzinnego Krakowa

Katarzyna Kachel

Nie było jej w Krakowie ponad pół wieku. Ale kiedy wróciła, poczuła się tak, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżała. To miasto cały czas było w niej i czekało. Czekały miejsca i wspomnienia. A ludzie? Być może wciąż żyją dawne koleżanki Lili Stern z żeńskiej szkoły im. św. Scholastyki, w której uczyła się przed 1939 rokiem. Może przeżyły piekło wojny, tak jak przeżyła Lili Stern-Pohlmann. Szukamy ich!

Siedzieli „na Hampstead” w Londynie i pili herbatę. Nawet nie wie, kiedy rozmowa z Felkiem zeszła na Kraków. A właściwie wie, bo przecież schodziła niemal za każdym razem. Nawet w święto Pesach, kiedy robiło się smutno, bo przecież święta są dla ludzi szczęśliwych. - Opowiadałam mu wtedy, jak w naszym domu w piątek od samego rana pływał karp w wannie albo jak nasza Terenia pilnowała, żebym do bucików, jak tatuś kazał, wkładała zimą nogi otulone w gazetę - śmieje się Lili Stern-Pohlmann, krakowianka, która przeżyła piekło Holocaustu. Rafael Szarf, zwany Felkiem, wspominał nieznany Lili Kazimierz, „pięknie zażydzony”, ze specyficznym zapachem potu, stęchłymi mieszkaniami, niewietrzoną pościelą i pytał: „Znasz jeszcze jakieś inne miejsce na świecie, gdzie ulica rabina Meiselsa przecina się z ulicą Bożego Ciała?” Ale tym razem była to całkiem inna rozmowa. Bo Felek ni stąd ni zowąd zaczął opowiadać o festiwalu żydowskim, na który się wybierał w czerwcu. - Patrzyłam na niego z niedowierzaniem - wspomina Lili. - W Krakowie? - powtórzyłam jeszcze raz zaskoczona. - Przecież tam nie ma Żydów? „Chcesz ze mną jechać” - wypalił, czym wprawił mnie znów w zdumienie, bo przecież w ogóle by mi to nie przyszło do głowy - opowiada.

Od momentu, kiedy w 1946 roku weszła na trap szwedzkiego statku „S.S. Ragne”, minęło pół wieku, a ona nawet nie pomyślała, że może wrócić do Polski. Nie chciała konfrontować się z tym, co wydawać się mogło zamknięte. Wystarczyła jej pamięć. A i jej jakby czasami było za wiele. Nie, nie mogła jechać, nie miała tyle odwagi, żeby powiedzieć o tym mamie.
Ale Felek potrafił czarować i tak przedstawił mamie projekt wyjazdu, że ta niemal natychmiast się zgodziła: „Jedź” - usłyszała Lili. Wróciła po 53 latach, do miejsc, w których była szczęśliwa, do ulic i deptaków, w których spędziła najpiękniejsze chwile dzieciństwa, do Plant i szkoły. Do wspomnień i do języka, który przecież zawsze gdzieś w niej był i jakby tylko czekał na odpowiedni moment.

Wojna

Dzieciństwo Lili skończyło się dzień przed 1 września. Na peronie głównego Dworca w Krakowie, w czwartek. W ten czwartek, kiedy pogoda była prześliczna, niebo niemalże bez chmur, a ludzie jak w gorączce biegali tam i z powrotem. Dzień, kiedy atmosfera stawała się coraz bardziej nerwowa, wszyscy krzyczeli, żegnali się, płakali, przenosili walizki z miejsca na miejsce, a wojnę czuć było w powietrzu. Już nigdy potem nie była dzieckiem, i już nigdy potem nie była tak szczęśliwa, jak wtedy, kiedy mieszkali w Domu pod Pająkiem przy ulicy Karmelickiej, a ona dzieliła z braciszkiem piękny pokój z wykuszem.
Ostatni pociąg do Lwowa odjechał koło 11, a droga, w którą wyruszyła, okazała się podróżą, z której chętnie by zawróciła. W tym nowym życiu musiała nauczyć się ukrywać, uciekać przed łapankami, żyć w getcie, stawać się niewidzialną, walczyć o jedzenie i o każdy kolejny dzień, by przetrwać. Nigdy wcześniej i nigdy później nie byłaby zdolna do wielu rzeczy, które w trakcie wojny stały się niemalże naturalne.

Te lata odebrały jej marzenia i rodzinę, ale też postawiły na jej drodze ludzi, dzięki którym przeżyła. Ona i jej mama. Od śmierci uratowała je Niemka, urzędniczka, u której się ukrywały, pomógł im grekokatolicki arcybiskup metropolita ksiądz Andrzej Szeptycki i siostry zakonne. Jej historia to gotowy materiał na cztery scenariusze i opowieść o budowaniu mostów między narodami. O dialogu i wdzięczności dla wszystkich tych, którzy w nieludzkich czasach nie bali się być ludźmi. O wielu anonimowych bohaterach. Lili ma ich wszystkich w sercu.

Z 300-osobowej rodziny Sternów przeżyły one dwie, Lili i jej mama Cecylia. Wróciły do Krakowa, ale nikogo w nim nie odnalazły. To było miasto duchów. Nie chciały, nie mogły, w nim mieszkać. Nie potrafiły wchodzić do domów, w których kiedyś, wcale przecież nie tak dawno, były szczęśliwe.

Do tego dnia, do tego momentu, kiedy samolot, w którym siedziała Lili, wylądował na krakowskich Balicach, a ona była w swoim ukochanym Krakowie. Nie mogła powstrzymać szlochu. I tak zaczęły się kolejne powroty i miejsca, które odzyskiwała powoli, z trudem. Dom pod Pająkiem, gdzie w ich mieszkaniu została tylko drewniana podłoga, Planty, na których grała w klasy, rynek, gdzie cała szczęśliwa rodzina Sternów przychodziła w niedzielę, by pospacerować na linii A-B i kościół Mariacki, do którego chodziła potajemnie z nianią na pasterki. No i wróciła do szkoły, do tej, w której na świadectwie miała same piątki.

Szkoła św. Scholastyki

To była najlepsza żeńska szkoła publiczna. Nic więc dziwnego, że Filip Stern, ojciec Lili, chciał, by jego córka, została uczennicą podstawówki im. św. Scholastyki. - Była w tym jednak duża trudność. Miałam sześć lat, a przyjmowano od siódmego roku - zauważa. - Ale był uparty i mówił, że jak dziecko umie czytać i pisać, to powinno być w pierwszej klasie.

I tak córka syjonisty marzącego o powstaniu Izraela, po hebrajskim przedszkolu „Karmel” przy ul. Sebastiana, zasiadła w ławce katolickiej szkoły nr 1 im. św. Scholastyki na rogu dzisiejszej ul. św. Marka i św. Krzyża. „Scholastyka” słynęła z wysokiego poziomu, ale i rygoru, co przecież nie do końca musiało odpowiadać żywej jak srebro Lili. A jednak. - Chodziłam do tej szkoły dumna jak paw - opowiada. Z honorem nosiła szkolny beret, granatowy mundurek z białym, lnianym fartuszkiem na wierzchu. - Nie daj Boże, żeby się pobrudził - przypomina reguły.

W szkole nosiło się pantofle podbite filcem. Skutecznie tłumiły skoki uczniów po schodach i co szybsze kroki. Musiało być cicho. Mówiło się prawie szeptem. Panowała surowa dyscyplina, na straży której stali i dyrektor, i pedagodzy.

Prof. Aleksander B. Skotnicki, przyjaciel Lili Stern, zwraca uwagę na walor wychowania obywatelskiego w szkole. Miała ona świetnie urządzony i wyposażony gabinet krajoznawczy, który pełnił właściwie rolę muzeum etnograficznego. Zgromadzono w nim eksponaty ze wszystkich regionów ówczesnej Polski, od Wielkopolski po ziemie kresowe. Uczennice prowadziły korespondencję z ludźmi tam mieszkającymi, jeździły na wycieczki i wciąż pozyskiwały dzięki temu nowe eksponaty. Udzielały się w pobliskim żłobku, domu starców, pomagały siostrom Albertynkom przy akcjach dla biednych. „Scholastyka” opiekowała się wiejskimi szkołami w jednym z najbiedniejszych obszarów ówczesnej Polski - na Polesiu.

Chodziła na ulicę św. Marka sama i sama wracała, mijając zatłoczoną Floriańską, po której w tamtych czasach jeździły tramwaje. Była szczęśliwa. I właśnie do tej szkoły wróciła po latach. Weszła i zapytała na portierni, czy może wejść do środka. Młoda i miła pani dyrektor oprowadziła ją po miejscach, które przecież dobrze znała, pokazała jej bibliotekę, która nic a nic się nie zmieniła, przeprowadziła korytarzami do sali, w której kiedyś wisiał wielki portret Piłsudskiego. - Czy chciałaby pani jakieś swoje świadectwo - wyrwała ją nagle z roku 1937 czy 38. - Jakie świadectwo, skąd państwo możecie mieć moje świadectwo? - nie potrafiła ukryć zdziwienia.

Archiwum na strychach kryło wiele tajemnic i prawdziwych sentymentalnych skarbów. Umówiły się, że sprawdzą jej roczniki i dadzą znać. Na koniec pojawiła się księga pamiątkowa. - Może się pani wpisać - usłyszała.

Na pierwszej stronie był wpis cesarza Franciszka Józefa, na drugiej Rudolfa i Stefanii. - Przepraszam, ale ja nie mogę wpisać się do takiej księgi - powiedziała. - Kim ja w ogóle jestem, by tu coś pisać. Przekonywały ją długo. Zgodziła się, ale nie mogła tego zrobić od razu. To wymagało czasu. W hotelu usiadła, wzięła kartkę papieru i napisała tak, jak pamiętała szkołę. Jak pamiętała ją mała dziewczynka w kapciach z filcowym podbiciem, które miały wyciszać jej kroki, kiedy biegła na lekcje.

Wróciła, zostawiła kawałek swoich wspomnień, które z miejsca zostały włączone do wspaniałej, pamiątkowej księgi i odebrała świadectwa. Ma na nich same dobre oceny. Nawet z zachowania.

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.