Pomorzanki budują w Ugandzie place zabaw z resztek [ZDJĘCIA]

Czytaj dalej
Fot. fot. materiały prasowe
Anna Mizera-Nowicka

Pomorzanki budują w Ugandzie place zabaw z resztek [ZDJĘCIA]

Anna Mizera-Nowicka

Z Marią Ostrowską i Sarą Podwysocką, Pomorzankami, które założyły grupę Reshtki, rozmawia Anna Mizera-Nowicka.

Jak powstała Wasza organizacja?

Sara Podwysocka: Jesteśmy ekolożkami i zawsze było dla nas ważne, by świadomie podchodzić do życia. Obie mamy też zacięcie artystyczne. Obie jesteśmy w tym kierunku wykształcone. Z połączenia tych dwóch obszarów - kreacji i ekologii - powstały Reshtki. Chciałyśmy tworzyć, ale ważne dla nas też było to, z czego tworzymy. A ponieważ chcemy się dzielić naszą pasją i wiedzą, to poza tym, że same tworzymy place zabaw czy meble miejskie z materiałów recyklingowych, z resztek, ze śmieci, prowadzimy też warsztaty, od 2013 roku.

Z czego zrobiłyście pierwszy plac zabaw - ten przy ul. Wilanowskiej w Gdańsku?

Maria Ostrowska: Głównie użyłyśmy opon i europalet. Z opon powstały urządzenia do wspinania się, skakania, np. kucyki i trampoliny. A z europalet powstał labirynt, który fajnie się sprawdza. Dzieciaki świetnie się tam bawią, chowają, gonią. To pierwszy recyklingowy plac zabaw w Polsce, który ma certyfikat bezpieczeństwa.

Dzieci z ulicy i mural, który namalowały
fot. materiały Malowanie opon na plac zabaw

Jak to się stało, że z takimi placami zabaw trafiłyście aż do Ugandy?

Maria: Najpierw chciałyśmy pojechać do Indii, ale nie znalazłyśmy sponsorów i uznałyśmy, że musimy się poduczyć, jak rozkręcić taką działalność. Znalazłyśmy brytyjską organizację East African Playgrounds, która buduje place zabaw w Ugandzie. Napisałyśmy i zaproszono nas do współpracy.

Sara: W Ugandzie byłyśmy miesiąc, na przełomie marca i kwietnia. Mogłyśmy uczestniczyć w poszczególnych etapach projektu - począwszy od konsultacji społecznych, przez projektowanie i budowę obiektów w warsztacie, a na końcu montaż. Jeździłyśmy też z tamtejszą ekipą na naprawy.

Maria: Zależało nam, by budować place zabaw tam, gdzie są naprawdę potrzebne. Bo w krajach globalnego Południa nie ma tak „luksusowych” miejsc dla dzieci.

Sara: Spora część dzieci nie ma zabawek. Bawią się oponami, plastikowymi butelkami. Plac zabaw to niesamowita atrakcja.

Maria: Ale poza pracą przy placach zabaw, dwa razy w tygodniu prowadziłyśmy warsztaty w domach dziecka, szpitalach. Mogłyśmy je zorganizować po swojemu, z materiałów, które były tam dostępne, czyli oczywiście z resztek. Z butelek PET, tekturowych rolek, nakrętek itd. wspólnie z dziećmi robiliśmy np. zabawki.

W szpitalu pewnie łatwo nie było.

Sara: Rzeczywiście było trudno, szczególnie, że warsztaty dwukrotnie prowadziłyśmy na oddziale dla dzieci niedożywionych. Widok był przerażający. Ten obraz pozostaje w głowie i powraca... W naszych warsztatach brały udział te dzieci, które wyszły już z najgłębszego stadium choroby.

Maria: W tym szpitalu miałyśmy też okazję przyjrzeć się ciekawemu projektowi. Był tam duży ogród i każda z matek, która przebywała na oddziale z dzieckiem, miała wyznaczone poletko, gdzie uczyła się, jak hodować na małej powierzchni rośliny, które można zjeść.

A jak było w domach dziecka?

Sara: Warsztaty prowadziłyśmy w ogrodzie, więc nie możemy powiedzieć, jak to wyglądało w środku. Z zewnątrz warunki wydawały się raczej dobre.

Maria: Uganda ma drugi z najwyższych wskaźników przyrostu naturalnego na świecie. Wiąże się to z wieloma dramatami: bardzo dużo dzieci jest porzucanych, osieroconych, bezdomnych. Wiele ucieka z domów, w których mają bardzo złe warunki życia. Wiele dzieci nie kończy szkół, bo musi pracować i utrzymywać rodzinę. Mimo wszystko te, z którymi pracowałyśmy, potrafiły się cieszyć, choć miały ciężkie doświadczenia. Jeden z domów dziecka, gdzie prowadziłyśmy warsztaty, był tylko dla dzieci z HIV, których rodzice zmarli na AIDS. Dzieciaki, były radosne, naprawdę uzdolnione i garnące się do roboty.

A szkoły różnią się od naszych?

Maria.: Odwiedzałyśmy różne - niektóre były murowane, a dzieci poubierane w czyste mundurki. Często jednak były to po prostu baraki bez okien lub gliniane murki pod dachem. Dzieci przychodziły z plastikowymi siatkami, w których miały jeden wymiętolony zeszyt.

Co was zaskoczyło w Ugandzie?

Maria: Bardzo zapadła nam w pamięć sytuacja, jaką widziałyśmy przy szkole na wsi. Spotkałyśmy tam dziewczynkę, która miała może 1,5 roku, a może 2 lata. Była bardzo markotna i chciała się ciągle przytulać. Zapytałam dyrektorkę, skąd ona się tam wzięła, a ta odpowiedziała, że dziś rano ktoś ją podrzucił. Dziewczynka nie potrafiła jeszcze nic mówić poza sylabami brzmiącymi jak „mama” czy „tata”. Cała ta sytuacja nie wywarła jednak na dyrektorce większego wrażenia. Jakby takie rzeczy się zdarzały.

Sara: Mnie pozytywnie zaskoczyła gościnność i otwartość ludzi, których spotykałyśmy. Nastawiałyśmy się, że tak będzie, ale nie przewidziałyśmy, że w aż takim stopniu.

Maria: Oni byli bardzo kulturalni, uprzejmi. Nie tylko wobec nas, ale i wobec siebie.

Sara: Dużo ze sobą rozmawiali. Tam nie da się wejść do sklepu, kupić np. butelkę wody i wyjść. Trzeba odbyć rozmowę - powiedzieć, skąd się jest, jak się czuje, jak się spało tej nocy itd.

Skąd brałyście materiały do budowy placów zabaw?

Maria: W Ugandzie załatwiała je organizacja, dzięki której tam pojechałyśmy. Choć nie było to wcale proste. W Polsce, gdy zgłaszasz się do firm, to zużyte opony oddają ci z pocałowaniem w rękę. Cieszą się, że do czegoś mogą się jeszcze przydać. W Ugandzie trzeba je odkupywać. Nieporównywalny jest też ich stan. Nasze zużyte opony w Ugandzie uchodziłyby za nówki. Tam odbiera się opony dziurawe, wyeksploatowane do granic możliwości.

Sara: Tam w ogóle ludzie lepiej wykorzystują odpady. Handlują też np. kanistrami. Nikt ich nie wyrzuca. To cenny towar.

Dzieci z ulicy i mural, który namalowały
fot. materiały prasowe Naprawa "słonia" na szkolnym placu zabaw

Planujecie wrócić do Ugandy?

Sara: Na początku przyszłego roku planujemy kilka projektów w Ugandzie. Chcemy prowadzić m.in. zajęcia dla dzieci wykluczonych - dzieci „ulicy” oraz dzieci niewidomych. Chcemy też uruchomić mobilne kino i słuchowisko. Planujemy we współpracy z polską organizacją budowę placu zabaw w ośrodku dla porzuconych dzieci w Masindi.

A nie myślałyście o tym, by pojechać do innego kraju?

Sara: Nasz pierwszy projekt budowy placu zabaw miał być realizowany w Indiach dla Nirvanavan Foundation. Nie doszedł jednak do skutku, nie zdobyłyśmy środków finansowych. To jest zawsze najtrudniejsze. Potrzebowałyśmy ponad 20 tys. zł. Wymyśliłyśmy, że może firmy, które produkują opony, zechcą nam pomóc. Dla dużych koncernów takie środki to nie jest ogromna suma. Ale nic z tego nie wyszło.

Gdyby teraz znalazł się sponsor, pojechałybyście prosto do Indii?

Sara: Na pewno. Łatwo nas znaleźć przez naszą stronę lub Facebook. Bardzo nam zależy, by pojechać właśnie tam. Tamtejsza organizacja, działająca na rzecz dzieci dotkniętych traumami, lokalnej społeczności i środowiska cały czas na nas czeka!

Maria: Zachęcamy wszystkich, by wspomóc fajną inicjatywę, która przywraca choć trochę beztroskiego dzieciństwa i jest przyjazna środowisku.

Dlaczego akurat tam?

Sara: Miejsc, gdzie place zabaw są potrzebne, jest wiele. Wybieramy kraje globalnego Południa, bo tamtejsze dzieci częściej borykają się z poważnymi problemami, nie doświadczają prawdziwego dzieciństwa. Każdy człowiek potrzebuje chwil, by się odprężyć, pobawić. Na Zachodzie powstają już place zabaw dla dorosłych, a tam nie ma ich dla dzieci. Choć te dzieci są bardziej straumatyzowane niż u nas - przez konflikty zbrojne, skrajne ubóstwo, itp.

Maria: Tam nie ma miejsc do zabawy dla dzieci, bo wszyscy raczej skupiają się na budowie domu, szkoły i spełnieniu podstawowych potrzeb.

Sara: Jeśli chodzi o „nasze podwórko”, u nas jeszcze nie do końca przyjęła się idea placów zabaw budowanych z materiałów z odzysku. Ciężko jest przekonać, że może on być bezpieczny i atrakcyjny wizualnie. Ale my się nie poddajemy.

Dzieci z ulicy i mural, który namalowały
fot. materiały prasowe Autorzy muralu, czyli Sara, Maria i dzieci ulicy

Co teraz planujecie robić?

Sara: Do końca roku realizujemy warsztaty w Polsce, potem planujemy wyjazd do Ugandy. Blisko miejsca, gdzie po wojnie zesłano Polaków. Tam jest polski kościół i cmentarz. Wszystko świetnie zachowane, choć Polaków już się tam nie spotka. Podobno zdziesiątkowała ich epidemia. Do tej pory byłyśmy tam dwa razy. Zupełnie przypadkowo dowiedziałyśmy się o tym miejscu. Trudno tam dotrzeć, trzeba jechać dwie godziny na „boda boda”, czyli na takim motorze-taksówce, co nie jest łatwe. Z przodu siedzi kierowca, który kładzie sobie jeszcze plecak, a za nim drugi i trzeci pasażer i kolejny plecak. Pędzi się polnymi drogami.

Maria: Dzięki czemu dwa razy wylądowałyśmy w rowie! Naprawdę się bałyśmy.

Dzięki takim wyjazdom realizujecie też swoje pasje podróżnicze?

Sara: W Ugandzie miałyśmy bardzo mało czasu, by zwiedzać. Zresztą już jakiś czas temu zmieniłyśmy swoje podejście do podróży. Niezbyt komfortowo czuję się jako turystka czy podróżniczka w kraju, gdzie ludzie nie mają zaspokojonych podstawowych potrzeb. Wolimy pojechać w jedno miejsce, poznać lepiej kraj, kulturę, ludzi, zyskać przyjaciół i zrobić coś, co może dać komuś chociaż trochę radości. Chcemy dać coś od siebie w zamian za te wszystkie wspaniałe rzeczy, których doświadczamy.

Anna Mizera-Nowicka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.