Bogumiła Rzeczkowska

Między Bojarką a Ustką. Te dzieci przyjechały z bagażem łez, ale z pomocą dobrych ludzi znalazły bezpieczną przystań nad polskim morzem

Spacery nad morze to jedna z przyjemności, jakich opiekunowie nie szczędzą dzieciom. Maluchy na szczęście niewiele rozumieją z tego, co się wokół nich Fot. fot. wolontariuszka Natalia Bieniuk Spacery nad morze to jedna z przyjemności, jakich opiekunowie nie szczędzą dzieciom. Maluchy na szczęście niewiele rozumieją z tego, co się wokół nich dzieje. Opiekunowie robią wszystko, żeby zapomniały o ewakuacji i ciężkiej podróży
Bogumiła Rzeczkowska

Kiedy niebo runęło nad Kijowem, 84 maluchów spało w niedalekiej Bojarce. Wtedy zaczęły pierwszą w życiu wędrówkę. Do piwnicy, do Polski, do Ustki, gdzie morze zagląda do okien.

Aliona Kozyr w końcu znalazła chwilę, żeby usiąść i porozmawiać. W Bojarce na co dzień zajmowała się jedynie dokumentacją. W Ustce trzeba uwijać się przy dzieciach.

- Zgubiliśmy się w czasie. Od kiedy tu jesteśmy? Jaki dzisiaj jest dzień? - pyta dyrektorka KZ KOR Specjalistycznego Wojewódzkiego Domu Dziecka w Bojarce w obwodzie kijowskim - domu dla małych dzieci w wieku od niemowlęctwa do siedmiu lat, głównie chorych, pod nadzorem ministra zdrowia. - Naszego domu nie ostrzeliwali, ale dookoła nas Kijów, Wasylków…

Do Kijowa to tylko dwadzieścia kilometrów. Samoloty latały. Syreny wyły. Widzieliśmy i słyszeliśmy rakiety. Dziesięć dni ukrywaliśmy się w schronie. Była nim właśnie remontowana piwnica, w której miała powstać sala rehabilitacyjna. Łóżeczka dla maluchów stały jedno przy drugim. Starsze dzieci spały na materacach rozłożonych na podłodze. Na szczęście nie brakowało nam wody i żywności. A pampersów mieliśmy zapas na trzy miesiące. Przy oknie stała drabina, żeby w razie potrzeby szybko ewakuować dzieci. Nasi pracownicy - medyczni, opiekunki, kucharki - którzy nie mieszkają w domu dziecka, ryzykowali życiem, żeby do niego dotrzeć. Autobusy nie jeździły, tylko pociąg - „elektryczka”. Niektórzy szli pieszo, inni zostawili swoje domy i rodziny, i mieszkali w piwnicy z naszymi dziećmi. Była godzina policyjna, więc wychodzili z domu wieczorem, by zdążyć na rano. Pracowali po dwie - trzy doby, a później się zmieniali. Mieliśmy też wolontariuszy. Pomagali nam chłopaki z obrony miasta. Ci, którzy robili blokady, koktajle, bo dziewczyny same bały się w schronie. Myślały, że to potrwa dwa, trzy dni, a później wróci do normalności, ale o tym, co się dzieje, czytały w Internecie i bardzo bały się o życie dzieci.

Bojarka

Na spakowanie rzeczy, żywności i przygotowanie dzieci do podróży dom dziecka miał dobę. Wtedy z jego 150 pracowników zostało tylko 15. Bojarka prosiła o pomoc wolontariuszy. Zjawili się natychmiast.

- Nasza załoga wykruszyła się, bo pracownicy medyczni poszli na wojnę. Inni nie chcieli zostawić swoich dzieci, chorych czy starych rodziców. 6 marca wyruszyliśmy w drogę - wspomina Aliona Kozyr. - Wyruszyło z nami siedemnaście wolontariuszek ze swoimi dziećmi. Jedna z nich 23 lutego, dzień przed wojną, urodziła synka...

Chociaż z domu dziecka do stacji kolejowej jest dziesięć minut piechotą, ewakuacja prawie setki niemowląt, kilkulatków i starszych niepełnosprawnych dzieci była wielką operacją logistyczną. Pracowała przy tym cała armia wolontariuszy. Urząd miasta podstawił autokary, które przewiozły dzieci na „elektryczkę”.

- Dzięki Bogu tego dnia było spokojnie. Nie słyszeliśmy strzelania. Pociągi były zapakowane - opisuje Aliona Kozyr. - Strach było jechać do Kijowa, więc autobusy zawiozły nas na pociąg do Bojarki. Gdy dojechaliśmy do Lwowa, nie musieliśmy się przesiadać, bo przyczepili wagony do innego pociągu, który zawiózł nas do Polski. Baliśmy się bardzo.

Siódmego marca po przekroczeniu granicy strach minął. Poczuliśmy się normalnie, bezpiecznie. Dotarliśmy do Przemyśla. Opiekunki mogły się wykąpać, przebrać. Trochę odpocząć, bo dziećmi zajęli się polscy wolontariusze. I tak było w czasie całej podróży. Pomagali nam wszędzie. W nocy z 8 na 9 marca dotarliśmy do Ustki. To była ciężka podróż. Jak ją zniosły starsze dzieci? Myślały, że to taka przygoda, ale były bardzo zmęczone. Opiekunki opowiadały im, że jadą nad morze. Byłyśmy tak potwornie zmęczone, że po przyjeździe nawet nie zauważyłam morza. W nocy słyszałam jego szum. Dopiero rano, gdy wyjrzałam przez okno... Nie myślałam, że jest tak blisko. Bardzo mi się tu podoba. Nie spodziewałam się, że zostaniemy tak przyjęci. Aż tak.

Jednak z całego domu dziecka dwanaścioro, w tym dzieci z grupy paliatywnej, zostało w Łodzi pod opieką specjalistów.

Przez Polskę

- W czwartek, 24 lutego, wystosowałem pismo do organizacji ukraińskich i zaproponowałem pomoc - mówi Aleksander Kartasiński, prezes Fundacji Happy Kids, która sprowadza dzieci z ukraińskich domów dziecka do Polski. - Ludzie wtedy zaczęli masowo uciekać z Ukrainy. Zapytałem o państwowe domy dziecka. Dostałem informację, że dzieci nie mogą być relokowane ze względu na procedury ukraińskiego Ministerstwa Polityki Społecznej. Skontaktowałem się z departamentem Ochrony Praw Dziecka i Adopcji. Powiedziałem, że jesteśmy w stanie pomóc. Nasza organizacja, która jest pełnoprawnym członkiem Eurochild, została pozytywnie zweryfikowana przez stronę ukraińską i pierwszym domom dziecka wydano zgodę na opuszczenie Ukrainy. Strona ukraińska wyraziła też zgodę na pobyt dzieci w ośrodku Radość w Ustce.

Po kilkunastogodzinnym postoju na granicy pociąg dotarł do Przemyśla. Tam czekały trzy autobusy. Krótki odpoczynek w Krakowie. Choć Ustka oczekiwała uchodźców już w poniedziałek w nocy, grupa po długiej i wyczerpującej podróży we wtorek rano dotarła dopiero w okolice Bełchatowa, do hotelu Wodnik w Słoku. Tu kąpiel, odpoczynek, posiłek, przewijanie, karmienie. Na miejscu byli medycy ze Stowarzyszenia Sztab Ratownictwa w Bełchatowie i wolontariusze. Dzieciom zapewniono rzeczy sanitarne, pieluchy, mleko. Gdy wszyscy nabrali sił, rozpoczął się kolejny etap podróży. W drogę wyruszyli także ratownicy medyczni z Bełchatowa. Do Ustki przyjechało 150 uchodźców, w tym 84 dzieci, wśród których jest 20 niemowląt, a najmłodsze z nich wyruszyło w drogę, gdy miało 11 dni.

Ustka

Wieczorem w Ośrodku Wypoczynkowym Radość na wojennych uchodźców czekało kilkadziesiąt osób. Wcześniej pracownicy ośrodka oraz setki mieszkańców Ustki i okolic, którzy skrzyknęli się na portalach społecznościowych, telefonicznie i pocztą pantoflową, w ciągu dwóch dni przygotowali pokoje i posegregowali dary, które wciąż napływały. Czasu było niezmiernie mało, bo decyzja, że Radość stanie się azylem, zapadła zaledwie kilka dni wcześniej.

Około północy przyjechały trzy autokary, konwojowane od granic województwa przez słupską policję i straż pożarną. Strażacy, policjanci, funkcjonariusze Straży Granicznej, profesjonalne opiekunki, władze miasta, urzędnicy miejscy i ludzie, którzy po prostu przyszli pomóc, ruszyli po bagaże, a przede wszystkim po zaspane i zmęczone podróżą maluchy.

Wyczerpane Ukrainki rozlokowano z dziećmi po pokojach. Ratownicy medyczni z Bełchatowa, którzy opiekowali się dziećmi w podróży, przekazali je lekarzom i pielęgniarkom. To wsparcie z kolei zapewnił Wojewódzki Szpital Specjalistyczny w Słupsku, choć grupa z Ukrainy przyjechała z lekarką pediatrą.

Maluchy wprowadzono do pięknie urządzonych pokoi. Najmłodszy chłopczyk trafił z mamą do apartamentu świetnie wyposażonego w tysiące rzeczy potrzebnych do pielęgnacji noworodka, których nie brakowało także w innych pokojach.

W Radości dziećmi zajęły się opiekunki z Centrum Pomocy Dzieciom, MOPS, Domów dla Dzieci, urzędniczki z ratusza, pracownicy Biblioteki Miejskiej i Centrum Integracji Społecznej. Maluchy zostały nakarmione, napojone, przewinięte, przebadane, zaopatrzone w leki. Część polskich opiekunek została do rana, by Ukrainki mogły wyspać się i odpocząć.

Maluszki miały na rączkach w pośpiechu przygotowane szmaciane opaski przywiązane troczkami. Imię, nazwisko, data urodzenia.

- To na drogę, żeby wolontariuszki, które nie znały dzieci, nie pomyliły ich. Teraz dzieci mają plastikowe opaski - tłumaczy dyrektorka.

Radość pełna radości

Radość zapełniła się życiem. Ludzie wciąż przynosili dary. Wolontariusze zaczęli zgłaszać się w Powiatowym Centrum Pomocy Rodzinie w Słupsku. Na drzwiach pokoi pojawiły się nazwy grup, jak Niezapominajka, Dzwonek.

Starszaki są zachwycone zabawami z animatorką, spacerami nad morzem. Kucharki uchylają im nieba, nakładając ogromne porcje pyszności, a wolontariuszki… rozpuszczają. Od owoców i smakołyków uginają się stoły. Dary nadchodzą z całej Polski i z zagranicy. Regały, krzesełka, a z Niemiec wózki niczym dorożki - jeden dla sześciorga maluchów i cztery dla czworga.

Jako jedno z pierwszych z darami pospieszyło miasto Wieruszów, które wspólnie z mieszkańcami sąsiedniej gminy Łęka Opatowska uzbierało cały TIR rzeczy.

- Wszystko, co mieści się w haśle „do siedmiu lat”. To dary mieszkańców, zakładów meblowych i wygospodarowane przez gminę - mówi Rafał Przybył, burmistrz Wieruszowa. - Nie mieliśmy wątpliwości. Od wielu lat współpracujemy z Fundacją Happy Kids, która na naszym terenie prowadzi rodzinne domy dziecka. To sprawdzona marka. Nie ma znaczenia, czy dzieci są w Zakopanem, czy w Kołobrzegu, czy w Ustce. To po prostu dzieci. Dary zgromadziliśmy w naszym domu kultury, gdzie odbywały się zajęcia. I wydarzyła się zabawna sytuacja, bo na ciężarówkę trafił też wózek dziecka, które mama zabrała na zajęcia. Na szczęście wszystko w porę się wyjaśniło.

Pomoc nadchodziła od przedsiębiorców i rodzin. Gdy okazało się, że OW Radość nie może już pomieścić wszystkich darów, część z nich wywieziono do magazynu w mieście.

Potrzebne opiekunki

Aliona Kozyr nie ukrywa łez w czasie rozmowy. Mimo ogromu darów, jakie dotarły do Radości, wciąż jest wiele potrzeb. Bo nagle okazuje się, że nie ma suszarki do włosów czy małych nożyczek do obcinania paznokci maluszkom. Dzieciom potrzebne są wiosenne czapeczki, a opiekunkom lżejsze kurtki i sportowe buty, bo przecież pakowały się tak szybko i tak niewiele ze sobą zabrały. Ich dzieci, które są w wieku od 7 do 15 lat, przyjechały tylko z małymi szkolnymi plecakami.

- Wolontariuszki, które z nami przyjechały, nie dostają wypłaty. Pomagają nam tylko w zamian za nocleg i wyżywienie. Potrzebujemy też opiekunek, takich na stałe, żebyśmy trochę odpoczęły. Może przyjadą z innych miast - zastanawia się dyrektorka. - Na grupę tylu maluchów jest nas za mało, nawet z wolontariuszkami, które nas wspierają. Pracujemy na okrągło. Nie mamy ani jednego wolnego dnia w tygodniu.

Wszystko wskazuje na to, że znajdzie się sposób.

- Rozmawiałem ze stroną ukraińską, że bardzo dobrym rozwiązaniem byłoby sprowadzenie pracowników domów dziecka, którzy zostali w Ukrainie - mówi Aleksander Kartasiński.

Muszą być wszystkie razem

Wraz z przyjazdem dzieci do Polski pojawiają się pytania. Czy można je adoptować? Czy mogą trafić do rodzin zastępczych?

- Nie wszystkie są sierotami, a w Ukrainie są kolejki rodziców adopcyjnych - odpowiada Aliona Kozyr i uśmiecha się: - Zapraszamy do Ukrainy.

- Dzieci są innojęzyczne, innokulturowe, o innej mentalności. One muszą wrócić do Ukrainy. Nie możemy doprowadzić do sytuacji, że tu zostaną - mówi Aleksander Kartasiński. - Nie można ich tutaj też rozdzielać. Przyjechały na podstawie decyzji sądów ukraińskich. Ludzie kierują się odruchem serca, ale nie można przygarnąć sieroty ukraińskiej.

***

Mali uchodźcy wojenni od dzisiaj, 1 kwietnia, mają zamieszkać w innym ośrodku. Przeniosą się do OKW Posejdon. Taką decyzję podjęło słupskie starostwo. Jednak myślami Ukrainki są gdzie indziej.

- Mamy nadzieję, że wrócimy, że już latem będziemy w domu - mówi dyrektor Aliona Kozyr, która w pięknych słowach wyraziła wdzięczność ośrodkowi Radość, władzom samorządowym i mieszkańcom Ustki i okolic za udzielone wsparcie i wolontariat w opiece nad dziećmi.

„Nie spodziewaliśmy się tak ciepłego powitania w Ustce i w Hotelu Natura Radość. To było bardzo wzruszające. Powitały nas osobiście władze miasta, w tym burmistrz miasta Ustka, oraz całe rzesze wolontariuszy. Każde dziecko trafiło w troskliwe i opiekuńcze ręce ludzi dobrej woli, a wszyscy zamieszkaliśmy w wygodnych pokojach. Nasze dzieci otrzymały po prostu wszystko, czego potrzebują, w tym ubrania, jedzenie, środki higieniczne, wózki, zabawki itp. Dzieci i nasi opiekunowie nie muszą się już ma rtwić o jedzenie i o swoje bezpieczeństwo. Swój czas mogą wykorzystać na spacery nad morzem, które dają dzieciom mnóstwo szczęścia. Szczególne podziękowania składamy burmistrzowi miasta Ustki, panu Jackowi Maniszewskemu i pani dyrektor Natura Radość Wioletcie Kisiel, a także towarzyszącym nam wolontariuszom z miasta Przemyśla oraz wolontariuszom z Ustki, Słupska i okolicznych miejscowości, którzy bezinteresownie troszczą się o dobre samopoczucie naszych dzieci. Życzymy Wam niekończących się sukcesów i spokojnego nieba, niech Wasza życzliwość powróci do Was po stokroć. Ukłony dla wszystkich mieszkańców RP. Chwała Ukrainie!”.

Bogumiła Rzeczkowska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.