Magda Knedler rzuciła pracę logopedy, by pisać książki o sztuce i historii WYWIAD

Czytaj dalej
Fot. Dariusz Kobucki
Maria Olecha-Lisiecka

Magda Knedler rzuciła pracę logopedy, by pisać książki o sztuce i historii WYWIAD

Maria Olecha-Lisiecka

Jest utalentowaną pisarką młodego pokolenia w Polsce. Nam Magda Knedler mówi o najnowszej książce Moje przyjaciółki z Ravensbruck, porannym wstawaniu i pomysłach na książki, które rodzą się na urlopie.

O której godzinie dzisiaj wstałaś?
O 6.00.

Pytam nie bez powodu. Wyczytałam, że codziennie wstajesz o 5.11, uruchamiasz ekspres do kawy i zadajesz sobie pytanie „Magda why?”.
Tak było jeszcze parę lat temu, jak zaczynałam przygodę z książkami. Wiązało się to z różnymi rzeczami. Po pierwsze, z pisaniem i z tym, że łączyłam wtedy jeszcze pisanie z pracą zawodową, więc wstawałam trochę wcześniej, żeby jeszcze rano coś napisać. A po drugie, moja córka była wtedy młodsza, więc też to spanie różnie u niej wyglądało. Teraz obie wstajemy raczej o regularnych porach, no a ja zajmuję się już tylko pisaniem, więc nie mam takiej presji, żeby jeszcze rano, przed rozpoczęciem na dobre dnia, koniecznie coś napisać.

Za to ja stresuję się rozmawiając z tobą, bo z zawodu jesteś logopedą medialnym i byłaś trenerem dykcji...
Byłam, ale to są takie umiejętności, że jeśli ich nie praktykujesz, nie ćwiczysz, za to siedzisz przez kilka godzin dziennie przy komputerze, to ta emisja głosu i sprawność dykcyjna „siadają”. To są mięśnie, które trzeba ćwiczyć.

Ostatnio czytam dużo powieści o wojnie. „Moje przyjaciółki z Ravensbruck” to jedna z najlepszych, jakie dotykają tematyki obozowej. Dlaczego wybrałaś obóz w Ravensbruck?
Zależało mi na tym, żeby napisać książkę właśnie o kobietach z Ravensbruck, bo mam wrażenie, że w Polsce ten temat jest mało znany i wiele wiele osób w ogóle nie wie, że taki obóz był. Może ma to związek z tym, gdzie on się znajdował, że był na terenie Niemiec Wschodnich, że po wojnie nie mówiło się o tym miejscu, a jeżeli już się mówiło, to w kontekście więźniarek narodowości niemieckiej, komunistek, które tam więziono. Natomiast zupełnie przemilczano, że więźniarkami w Ravensbruck były Polki, głównie więźniarki polityczne, a to była najliczniejsza grupa w tym obozie. A trzeba o tym mówić, bo te więźniarki odchodzą, jest ich coraz mniej, coraz mniej jest osób, które mogą opowiedzieć o Ravensbruck, o tym, co przeżyły.

Co było takim bezpośrednim impulsem do napisania książki?
Interesowałam się już wcześniej tym obozem, miałam w domu publikacje na ten temat. Wiedziałam, że kiedyś napiszę na ten temat książkę, ale takim punktem zapalnym było... jezioro. Dziwnie to teraz zabrzmi, ale w ubiegłym roku pojechałam na urlop i siedziałam nad jeziorem, patrzyłam na wodę i przypomniałam sobie jezioro Schwedt, które jest przy obozie w Ravensbruck. To jezioro w tej chwili jest cmentarzem, bo wrzucano do niego spopielone szczątki ofiar. Jest tam tabliczka upamiętniająca to miejsce i informująca o tym, że to jezioro trzeba szanować, że nie wolno traktować go jako taki zwykły akwen, po którym się pływa i łowi ryby. Przypomniałam sobie na urlopie jezioro Schwedt i stwierdziłam, że to jest ten moment, że muszę napisać książkę o tym obozie.

Twoje najlepsze pomysły na książki rodzą się na urlopie?
To jest problem wielu pisarzy. Inspiracja, jakaś myśl przychodzi w różnych momentach, mnie to się często zdarza na urlopie.

I co wtedy robisz? Zaczynasz pisać książkę?
Staram nie brać laptopa na urlop, bo chcę wypocząć, ale zeszyt czy notes i długopis mam zawsze, aby zanotować pomysł.

Opisane przez ciebie cztery kobiety są postaciami fikcyjnymi, ale ich życiorysy utkałaś z prawdziwych historii więźniarek z Ravensbruck. Dokumentacja do tej książki była chyba długa?
Kiedy zdecydowałam, że napiszę książkę o Ravensbruck, zaczęłam szukać osób, które przeżyły obóz koncentracyjny Ravensbruck albo są dziećmi osób, które przeżyły ten obóz bądź też zajmują się w sposób taki naukowy, zawodowy tym tematem. Dotarłam do nich, rozmawiałam z nim i one podsuwały mi kolejne źródła, które mogłyby mi pomóc w dokumentacji. Ale takim punktem zwrotnym podczas pracy nad tą książką była moja wizyta w Miejscu Pamięci i Przestrogi Ravensbrück. Bo choć o nim czytałam sporo, to nigdy tam wcześniej nie byłam. Pojechałam tam właśnie pracując nad książką. Spędziłam tam bardzo dużo czasu. To miejsce nie wygląda tak jak Auschwitz, to nie jest muzeum. Niewiele zachowało się też z budynków, które wówczas istniały, kiedy obóz funkcjonował. Przeglądałam każdy segregator, jaki został mi udostępniony, więc rzeczywiście miałam sporo takiej trochę archiwistycznej pracy. Pomagał mi mąż, bo potrzebowałam spojrzenia z zewnątrz.

Historia więźniarek przeplata się w książce z wątkiem współczesnym dotyczącym pisarki Idy. Ile w Idzie jest Magdy Knedler?
Jej historia życia jest inna niż moja, więc to nie są moje doświadczenia. Ale w aspekcie filologicznym, badania tekstów, zbierania dokumentacji - rzeczywiście pod tym względem sporo ma moich cech. W ogóle mam wrażenie, że wielu czytelników nie zrozumiało, po co jest ten wątek współczesny w książce. Bo ja nie napisałam po prostu historii obozu. Wydawało mi się, że w tytule książki jest zaimek dzierżawczy, który wskazuje, o co tak naprawdę chodzi, że te przyjaciółki z Ravensbruck są też przyjaciółkami Idy.

To jest niesamowicie emocjonalna książka. Udało ci się uniknąć koturnowego stylu, a z drugiej strony nie popadłaś w banał. Mam wrażenie, że bardzo łatwo przychodzi ci pisanie o emocjach albo inaczej: wywoływanie tych emocji w czytelniku.
To jest dla mnie najtrudniejsze w pisaniu: nie powiedzieć za dużo, żeby czytelnicy mogli zdefiniować swoje uczucia, a historia nie była przegadana. Chyba nigdy się tego nie nauczę, tej dyscypliny słowa. Czasem powtórzenia są potrzebne, bo wynikają z kompozycji tekstu, albo maja wywołać określoną reakcję u czytelnika, a czasem zbędne.

W twoich książkach są emocje i jest miłość, która idzie w parze z kulturą i sztuką tutaj. W „Moich przyjaciółkach z Ravensbruck” są to wiersze Grażyny Chrostowskiej, która została rozstrzelana w 1942 roku. W kryminały też wplotłaś operę i sztukę. Z kolei w dedykacji do powieści „Twarz Grety di Biase” napisałaś tak: „Wszystkim tym, którzy uważają, że świat bez miłości i sztuki, a także bez miłości do sztuki, jest światem martwym”. Mnie się od razu skojarzyło to z cytatem z „Dżumy” Alberta Camusa.
Tak, to jest właśnie ten cytat sparafrazowany. Ja uważam, że tak właśnie jest. Przywołuję sztukę w każdej swojej książce albo prawie każdej, bo to jest moja wielka pasja, więc ja też wkładam tę pasję w książki, które piszę. Ale też chciałabym trochę tej pasji przekazać czytelnikowi. Mam wrażenie, że sztuka troszeczkę umiera, że schodzi do niszy, że coraz mniej ludzi interesuje się nią, a ja chciałabym ten proces jakoś zahamować.

Jesteś wszechstronną pisarką. Księgarze i bibliotekarza mają problem z tym, na jakiej półce ustawić Twoje książki. Świadomie nie dajesz się zaszufladkować?
Tak. Ja wiem, że to jest problem, bo w momencie, kiedy pisze się książki w jednym gatunku, to sprawa jest o wiele prostsza, książki też łatwiej promować, wiadomo, na jakiej półce je ustawić w księgarni. A ze mną rzeczywiście jest problem. Nie wiem, czy ja bym umiała tak pisać w jednym gatunku. Pisząc kryminały, które są też złamane, bo to nie są czyste gatunkowe książki, po trzecim kryminale byłam już bardzo zmęczona, potrzebowałam odmiany. Myślę, że nie odnalazłabym się przez całe twórcze życie w jednym tylko gatunku.

To jaką odmianę zaserwuje Magda Knedler czytelnikom w następnej książce?
Następna książka akurat będzie strukturalnie troszeczkę podobna do tej, dlatego że będzie też na poziomie współczesnym i na poziomie historycznym. Jej tytuł to „Dziewczyna kata”. Będzie wątek współczesny, którego główną bohaterką jest dziennikarka radiowa, która prowadzi audycję dotyczące ciekawych przedmiotów, takich historycznych artefaktów i za sprawą właśnie jednego z przedmiotów zaczyna odkrywać historię związaną z XVII-wieczną broszą i dziewczyną skazaną w procesie o czary. Premiera będzie 18 września.

Od jak dawna zawodowo zajmujesz się pisaniem książek?
Od trzeciej książki. Na początku jeszcze łączyłam pracę z pisaniem, ale moja praca wymagała ode mnie dużo energii, była wyczerpująca. Nie dałam rady pracować w takim trybie, po tyle godzin dziennie, ile pracowałam i jeszcze pisać. Prowadziłam swoje studio, miałam zajęcia z logopedii i dykcji. W pewnym momencie musiałam się na coś zdecydować. Wybrałam pisanie.

Mieszkasz i pracujesz we Wrocławiu, ale wyczytałam, że jesteś wielką miłośniczką Włoch.
Tak i Wiednia też. Ja w ogóle lubię podróżować! Lubię zmieniać miejsce. Jak za długo siedzę w jednym miejscu, np. w domu, to źle to na mnie działa. Nawet moja rodzina widzi, że robię się zbyt nerwowa, że nie jestem w stanie nic ani napisać, ani zrobić. Kiedy czuję się taka wypruta ze wszystkich emocji, entuzjazmu i w ogóle nic mi się już nie chce, to znaczy, że muszę wyjechać. Potrzebuję zmienić miejsce. Jak wyjeżdżam, to wszystko się tak oczyszcza i jakoś tak wraca na właściwe tory. Wydaje mi się, że pisarzom jest to potrzebne, taka zmiana miejsca, żeby troszkę poobserwować i coś innego niż na co dzień zobaczyć, przemyśleć.

Czym się interesujesz?
Sztuką (uśmiech). I kinem, ale kinem trochę, kiedyś to była rzeczywiście moja taka druga pasja i dużo się interesowałam kinem. Pisałam pracę magisterską z filmu. Poza tym historią. To jest też moja wielka pasja, bo ja rzeczywiście siedzę w tych tematach historycznych, zgłębiam, czytam i szukam. Cały czas odkrywam nowe rzeczy w przeszłości i zastanawiam się, czy to ma gdzieś koniec? Czy to jest tak, że ciągle będziemy coś nowego odkrywać, coś, czego nie wiedzieliśmy, co przewartościuje nasze myślenie na temat przeszłości?

Maria Olecha-Lisiecka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.