Jacek Drost

Kapitan Tadeusz Wrona wspomina lądowanie na Okęciu: Ulga, że pasażerowie cali. Ból, że samolot zniszczony

Tadeusz Wrona jest pierwszym człowiekiem na świecie, który wylądował Boeingiem 767 bez wysuniętego podwozia na betonowym pasie lotniczym. Na zdj. zniszczony Fot. TOT. Czarek Sokołowski/AP/East News Tadeusz Wrona jest pierwszym człowiekiem na świecie, który wylądował Boeingiem 767 bez wysuniętego podwozia na betonowym pasie lotniczym. Na zdj. zniszczony samolot, listopad 2011
Jacek Drost

Kapitan Tadeusz Wrona, legenda polskiego lotnictwa. Pochodzi z Żywca. To on 9 lat temu posadził na lotnisku Okęcie wielkiego Boeinga z 220 pasażerami mimo awarii systemu hydraulicznego. Kto, jak nie on, może być przykładem zachowania zimnej krwi w najbardziej ekstremalnych sytuacjach? Dziś, w czasie pandemii, radzi zachowanie spokoju, zaangażowanie się w pomoc innym i spojrzenie na epidemię okiem statystyka. A jak pamięta tamto lądowanie?

Był 1 listopada 2011 roku. Z amerykańskiego lotniska w Newark w stanie New Jersey wystartował Boeing 767 o nazwie Poz-nań z 220 pasażerami na pokładzie i 11 osobami obsługi. Za sterami największego wówczas samolotu we flocie PLL LOT siedział urodzony w Żywcu Tadeusz Wrona, drugim pilotem był Jerzy Szwarc. Pasażerowie lotu 016 mieli przed sobą prawie 8 godzin w powietrzu. Nie przypuszczali, że ich lot przejdzie do historii, a człowiek, który siedział za sterami, zostanie okrzyknięty bohaterem.

Kilka minut po starcie do-szło do awarii centralnego systemu hydraulicznego. Usterka nie stanowiła zagrożenia dla bezpieczeństwa lotu, pozostawały bowiem nadal sprawne dwa (lewy i prawy) systemy hydrauliczne, więc samolot był w sterowny, ale do wypuszczenia podwozia konieczne będzie użycie awaryjnej instalacji elektrycznej (za jej pomocą można jedynie wypuścić podwozie), więc zostanie użyta tuż przed lądowaniem. Po konsultacji z Centrum Operacyjnym LOT w Warszawie podjęto decyzję o kontynuowaniu rejsu na lotnisko docelowe Warszawa-Okęcie.

Na około godzinę przed lądowaniem załoga poinformowała pasażerów o kłopotach z instalacjami wypuszczenia podwozia i przystąpiła do przeszkolenia w sytuacji awaryjnego lądowania oraz ewakuacji z samolotu, gdyby zaistniała potrzeba lądowania „na brzuchu”. Na pokładzie nie było osoby, która nie poczułaby grozy sytuacji - niektórzy włączyli komórki i zaczęli rozmawiać z rodzinami, prawdopodobnie niektórzy żegnali się z najbliższymi.

- Wiele osób pytało mnie później, czy myślałem o śmierci. Nie, chyba nie. Nie bardzo miałem czas na skupianie się na własnych emocjach - wspominał Tadeusz Wrona w swojej książce „Ja, kapitan” .

Spokojnie, to tylko awaria

- Byliśmy w transie i jeśli rozpatrywałem czarne scenariusze, to wszystkie one dotyczyły pasażerów - pisał kapitan Wrona w tej książce. - Obawiałem się, że samolot może się przełamać, nawet w kilku miejscach. Ale najgorszy był strach przed oderwaniem się jednego z silników, bo wówczas maszyna kompletnie straciłaby sterowność, zaczęłaby się obracać. Zastanawiałem się, jak bardzo nas sponiewiera, z której strony będzie pierwsze uderzenie, jak długo będę przytomny, jak długo będę w stanie obserwować przebieg wydarzeń. A nieco wcześniej, jeszcze gdy byliśmy w powietrzu, ale było już wiadomo, że będziemy musieli lądować bez podwozia, zastanawiałem się, dlaczego akurat mnie to spotkało. Denerwowała mnie kompletna bezsilność, to, że nie zdołaliśmy wypuścić tego cholernego podwozia.

W pewnym momencie kapitan uświadomił sobie, iż będą mieli tylko jedną próbę lądowania. Kiedy już dotkną pasa, nie będzie możliwości odejścia na drugi krąg ...

- Pochylam się w kierunku drugiego pilota i wyciągnąłem rękę. »Jurek, później już może nie być okazji - głos na chwilę uwiązł mi w gardle. - Dziękuję Ci za współpracę«. Mocny uścisk dłoni i życzenia powodzenia przy lądowaniu” - opowiadał w książce „Ja, kapitan”.

Przed samym lądowaniem samolot jeszcze przez godzinę krążył nad Warszawą, towarzyszyły mu dwa myśliwce F-16, trwały przygotowania techniczne do tej operacji. W końcu,około godz. 14.30, kapitan Wrona wraz z całą załogą rejsu Lo-016 - na oczach tysięcy ludzi, bo stacje telewizyjne transmitowały całe zdarzenie - z uwagi na kończące się paliwo, przystąpili do awaryjnego lądowania. Samolot przyziemił na drodze startowej 33. Ocierał się kadłubem i gondolami silników o nawierzchnię zalaną wcześniej pianą przeciwpożarową. Przez chwilę doszło do zapalenia prawego silnika, ale pożar ustał, samolot zaczął wytracać prędkość, aż w końcu stanął.

- Pierwsza myśl po wylądowaniu? Nim jako piloci skończyliśmy swoje procedury, do kokpitu wszedł szef pokładu i przekazał nam informację, że wszyscy pasażerowie ewakuowali się z pokładu i nikomu nic się nie stało. Poczułem wielką ulgę, bo zdrowie i życie ludzi było najważniejsze. A druga myśl? Że samolot został zniszczony. Nawet nie chciałem wyjść, by zobaczyć te uszkodzenia. Samolot był bez podwozia, oparty na gondolach, klapy wypuszczone, cały zachlapany pianą gaśniczą. Serce pękało - mówi kapitan.

Skąd to zamiłowanie do latania

Tadeusz Wrona urodził się i wychowywał (do 6. roku życia) w Żywcu. Jego ojciec z zawodu był księgowym i pracował w banku, matka natomiast była urzędniczką w zakładach mięsnych. Po maturze w Technikum Elektrycznym w Nowej Soli rozpoczął studia na kierunku matematyczno-fizycznym w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Zielonej Górze, ale po dwóch latach przerwał naukę i przeniósł się na nowo utworzony na Politechnice Rzeszowskiej kierunek pilotażu..

- Zamiłowaniem do lotnictwa zaraził nas tata - opowiada Tadeusz Wrona.

Dodaje, że jego ojciec miał w sobie ogromną ciekawość świata, chęć poznawania. Nie było dla niego problemem, żeby zmienić miejsce zamieszkania, by np. poszukać lepszych warunków dla swojej rodziny.

- Poza tym wiele rzeczy go interesowało. Był wszechstronnie uzdolniony - potrafił majsterkować, naprawiał telewizory, interesował się awiacją, sklejał nam modele szybowców. Wiele dziedzin go interesowało. Jak czegoś nie wiedział to się uczył, doczytywał - wspomina kapitan Wrona.

Pierwszy lotniczego bakcyla połknął jego starszy brat Kazimierz, lataniem interesował się także najmłodszy brat pana Tadeusza - nieżyjący już Ryszard.

- Kazik tak zakochał się w tym lotnictwie, tak go wciągnęło, że sam zaczął budować modele, zaczął latać. Całe życie był pilotem - latał w aeroklubie, lotnictwie sanitarnym, agrolotnictwie, a ostatnie 15 lat jako pilot komunikacyjny. Poszedłem w jego ślady. Rysio także chciał, ale miał wadę wzroku. Wtedy to go dyskwalifikowało, teraz mógłby latać. To zamiłowanie do lotnictwa wynieśliśmy z domu - podkreśla Tadeusz Wrona, który pierwsze kroki stawiał w szybownictwie, a w latach 80. trafił do lotnictwa pasażerskiego.

- Na Żywiecczyźnie bywam kilka razy w roku. Staram się być systematycznie, co dwa miesiące odwiedzać mamę, którą zajmuje się mój starszy brat, jest pod dobrą opieką - opowiada kapitan.

Nie góral, raczej żywczanin

Zwierza się, że na Żywiecczyźnie nie mieszkał długo, bo kiedy miał sześć lat, rodzice przeprowadzili się do Słubic, gdzie jego ojciec dostał lepszą pracę, a później do Nowej Soli, więc wspomnień z dzieciństwa spędzonego w Beskidach nie ma zbyt wiele.

- Tatę ciągnęło w Beskidy, do rodziców - przyznaje jednak w 2020 kapitan Wrona. I dodaje: -Wszędzie jest ciekawie, ale z Żywiecczyzną łączy mnie szczególna więź. Człowiek przyzwyczaja się do górek; tego, że wszystko jest pofalowane, że trzeba coś objechać, by gdzieś dotrzeć. A w rejonie Słubic, Nowej Soli czy na Mazowszu, gdzie mieszkam teraz, wszędzie jest równo, same pola i budynki, nie ma na czym oka zawiesić, ewentualnie na ścianie lasu. Ale ten beskidzki krajobraz mocno się we mnie utrwalił. Może dlatego, że tak mało miałem z nim kontaktu - mówi. Ale i przyznaje, że nie czuje się góralem, bliżej mu do żywczanina. - To twardzi ludzie, ze stanowczym podejściem do życia. Prostolinijni, ale także pamiętliwi. Kiedy im się na odcisk nadepnie, długo to pamiętają. Wybaczą, ale nie zapomną. No i bardzo przywiązani do swojej ziemi, do swojego regionu - podkreśla.

Chłodna głowa i dobra książka

Kapitan Wrona przeszedł już na emeryturę, ale nadal ma kontakt z lataniem, bo jest instruktorem. Mówi, że spokój, opanowanie i chłodna głowa pomocne są w każdej sytuacji, zwłaszcza kryzysowej, także w czasie epidemii koronawirusa.

- Lekarze jeszcze nie mogą przekazać konkretnej wiedzy. Mówią, jak się zachować. Trzeba im zaufać, bo starają się jak najbardziej zredukować skutki epidemii - mówi Tadeusz Wrona. Podkreśla, że skoro lekarze zalecają izolację, to należy się izolować. Przyznaje, że jest mu łatwiej, bo ma dom z ogrodem pod Warszawą, więc przy ładnej pogodzie spędza w ogrodzie sporo czasu. Jednak na mniejszej przestrzeni także można znaleźć zajęcie, które pozwoli nam przetrwać ten trudny czas. - Kiedy byłem w szpitalu, książka zastępowała mi kontakt ze światem - mówi kapitan Wrona. Uważa, że kwarantannę łatwiej będzie nam znieść, jeśli np. zaangażujemy się w pomoc dla innych.

- Sytuację trzeba oceniać także z punktu widzenia statystyki. Obecnie liczba osób zarażonych wirusem w stosunku do niezarażonych jest mała. Trzeba więc się zabezpieczać i być dobrej myśli - radzi kapitan Tadeusz Wrona.

Jacek Drost

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.