Justyna z Łańcuta w Amazonii. Indianie ją pokochali jak członka rodziny

Czytaj dalej
Fot. Archiwum prywatne
Beata Terczyńska

Justyna z Łańcuta w Amazonii. Indianie ją pokochali jak członka rodziny

Beata Terczyńska

Pomimo strachu i zagrożenia, jakiś instynkt kazał mi wtapiać się w indiańskie życie - mówi Justyna Romanowska, pochodząca z Łańcuta podróżniczka.

Wszystko zaczęło się od fascynacji Indianami. - Jako nastolatka czytałam książki przygodowe, oglądałam filmy - opowiada Justyna Romanowska, 33-latka, która od 10 lat podróżuje samotnie po różnych regionach dżungli amazońskiej i spędza dużo czasu z Indianami w Wenezueli, Peru czy Ekwadorze. - Zachwycały mnie podróże bohaterów do dzikiej dżungli, spotkania z ludźmi, którzy żyli w zupełnie innym świecie. Czułam, że i mnie coś tam ciągnie. Jakbym należała wręcz do tego miejsca w jakimś może przeszłym życiu. Marzyłam o wyprawie, ale dawniej było to mało realne, bo świat nie był tak otwarty jak dziś. Później podróże do najdalszych zakątków stały się możliwe. Obrałam sobie za cel najpierw Wenezuelę. Na mapie było dużo zielonego koloru i pomyślałam, że tam Indian na pewno znajdę - śmieje się Justyna, która mieszka teraz w Krakowie i pracuje jako tłumacz.

Nie była to jednak zwykła, turystyczna eskapada z biurem podróży.

- Pojechałam sama, ponieważ nie chodzi mi o to, by zwiedzać jak najwięcej miejsc, zabytków, ale próbować żyć jak inni ludzie, jak tubylcy, w harmonii z naturą, czyli powrócić w pewnym sensie do korzeni. Dla mnie taka podróż to też poszukiwanie samej siebie, spotkanie z duchowością, wnętrzem, zobaczenie, jakim jestem człowiekiem, kiedy nie definiuje mnie stanowisko, praca, wykształcenie.

Ameryka Południowa to kontynent, gdzie wiele spraw załatwia się, rozmawiając z ludźmi. - Trzeba pytać - mówi Justyna. - Zawsze znajdzie się ktoś, kto zna kogoś, kto może nas skontaktować z przewodnikiem. Z dużego miasta na pewno trzeba dotrzeć do miasteczka portowego, z którego rzeką można wpłynąć do dżungli. W takim porcie zwykle mieszkają Indianie, którzy wyszli z dżungli i postanowili osiedlić się na jej obrzeżach. Ale ciągle mają kontakt z tymi, którzy w lesie zostali.

Wchodząc w dżunglę, musiała więc za-ufać zupełnie obcym ludziom, bo to oni potrafili przeżyć w dzikim lesie. Ciekawość była silniejsza niż strach przed niebezpieczeństwem, chorobami, dzikimi zwierzętami, jadowitymi wężami, pająkami.

- Rzeczywiście, miałam w głowie trudne do zrozumienia szaleństwo. Tak bardzo chciałam wejść w nieznane, że chyba nie skupiałam się w ogóle na zagrożeniach i strachu. Ciekawość i zew natury przysłoniły mi obawy. Przyjęłam po prostu do wiadomości, że jest niebezpiecznie. Byłam świadoma, że wchodząc tam, zgadzam się na to, że mogę już nie wrócić.

W dżungli każdego dnia toczy się małą albo większą walkę o przetrwanie i nie można sobie pozwolić na to, by strach obezwładniał. - Starałam się cieszyć tym, co odkrywałam. Nie ukrywam, że opieka Indian dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Przynajmniej na początku mojego pobytu troszczyli się o to, żeby mi się żadna krzywda nie stała. Gorzej było, kiedy już okres karencji minął, bo uważali, że świetnie mogę sobie już poradzić, a nawet zapolować na zwierza - śmieje się.

Pierwsza noc - spałam na skałach

Nie było jednak łatwo wkupić się w łaski Indian. Najpierw byli nieufni. - Mają też do tego prawo - uważa Justyna. - Osoby z zewnątrz, które wchodziły masowo do dżungli, nigdy nie przynosiły niczego dobrego. Historia ludzi, którzy nazywani są wielkimi odkrywcami, to tak naprawdę historia gwałtu na tej ziemi, traktowania tubylców jako tych głupszych, niedoświadczonych, gorszych.

Początki nie były więc łatwe. W pierwszą noc, kiedy Justyna dopłynęła z przewodnikiem do wioski, jej przywódca nie zgodził się, żeby z nimi spała. Indianin przewodnik, który jej towarzyszył, długo mu tłumaczył, że nie ma żadnego zagrożenia. Wszystko na nic. Justyna musiała spać na skałach.

Przez pierwsze dni, a w niektórych przypadkach tygodnie, Indianie traktowali ją - przybysza z innego świata - z rezerwą.

Justyna z Łańcuta w Amazonii. Indianie ją pokochali jak członka rodziny
Archiwum prywatne

- Dzielili się ze mną jedzeniem, opiekowali się, ale byli mało rozmowni. To był taki moment poznawania się. Na zaufanie trzeba sobie było zasłużyć, ale kiedy przekonywali się, że nie mam złych zamiarów, że chcę spróbować stać się jedną z nich, żyć tak jak oni, podchodzili do tego z dużym szacunkiem. Byli dumni, że ktoś tak bardzo jest nimi zainteresowany. Wtedy czułam się jak u siebie.

Dobranoc, indiańskie matki

W niektórych wioskach ma zaprzyjaźnionych Indian, którzy są dla niej jak indiańska rodzina. - Wszystko - strach, niepokój, trudy - blednie i przemija, kiedy Indianki gładzą moje włosy, wydrapują jad z małych ranek pozostawionych przez krwiopijcze insekty, podtykają słodkie banany do ust i pod koniec dnia mówią do mnie: „dobranoc, córko”. Odpowiadam: „dobranoc, indiańskie matki” i czuję, że jestem w domu - wspomina szczęśliwe chwile z pobytu w Ekwadorze.

W wiosce stara się towarzyszyć mieszkańcom we wszystkich czynnościach dnia codziennego.


- Najprostsze rzeczy wymagają dużej siły fizycznej. Przemieszczanie się po dżungli - dużej sprawności. Indianie są w tym doskonali, ja radzę sobie znacznie gorzej.

Z rozbawieniem wspomina, jak próbowała pomagać kobietom. - Głównym pożywieniem są korzenie yuki. Nie chodzi o roślinę ozdobną, jaką znamy, tylko o bulwy, które nazywane są też maniokiem. Kobiety są odpowiedzialne za to, żeby z korzeni przygotowywać posiłek, ale wcześniej trzeba je przenieść z poletka do chaty. Do pokonania są duże odległości, a bulwy sporo ważą.

Justyna z Łańcuta w Amazonii. Indianie ją pokochali jak członka rodziny
Archiwum prywatne

Ciężkie są też kosze wiklinowe, które kobiety dźwigają, ale nie w rękach. - Zakłada się na głowę taśmę, do której podpięty jest duży kosz. Ja też taki dostałam. Do przeniesienia miałam tylko zioła, liście do zasuszenia, czyli lekkie rzeczy. Ale i to okazało się nie lada sztuką. Poruszanie się po kamienistym, śliskim terenie szło opornie. Maszerowałam chwiejnym krokiem, co wywoływało salwy śmiechu. Nie poddawałam się jednak.

Zdarzało jej się też pójść na polowanie z mężczyznami. - Żeby zobaczyć, jak to wygląda. Indianie polują np. na tapiry, dzikie świnie, a w niektórych krajach również na małpy. Zbierają też pająki, które pieką w ognisku, ale wcześniej pozbywając się szczeciny i jadu.

Ci, którzy mają kontakt z cywilizacją, często kupują strzelby. Reszta używa dmuchawki. To długa rurka bambusowa (od 1 do nawet 4,5 m), do której wkłada się strzałkę, uprzednio namoczoną w truciźnie i wydmuchuje ją. Tym sposobem najczęściej poluje się na ptactwo.

- A gdy polują na dzikie świnie pekari, często czekają, aż będą się przeprawiały przez rzekę, bo wtedy są bezbronne. Dużymi palami roztrzaskują im łby. To jest dosyć przykre i trudne, ale w polowaniu muszą być dzicy. Wegetarianizm w dżungli jest nierealny.

Niezbyt smaczna małpa

Dieta Indian jest monotonna, choć oni sami tego nie odczuwają. W dzikim świecie nie liczą się walory smakowe, tylko pełny brzuch.

- Podstawowe pożywienie to ryby, najczęściej podawane w formie wodnistej zupy, w której pływają wszystkie rybie części, a do zagryzienia są yuka i platany. To samo na śniadanie, obiad i kolację. Po paru dniach staje się to przyczynkiem do kulinarnego obłąkania, a sklepu z kawałkiem chleba w pobliżu brak. Może dlatego upolowana któregoś dnia małpa wywołała we mnie ociekającą ślinką radość.

Justyna z Łańcuta w Amazonii. Indianie ją pokochali jak członka rodziny
Archiwum prywatne

W Ekwadorze jadała podobne rarytasy: tłuste pędraki po rozgryzieniu bryzgające tłustymi sokami, wnętrzności gryzoni zawinięte w palmowe liście, kwaśne mrówki czy lokalny przysmak w postaci świnki morskiej, znanej pod nazwą cuy.

- Dlatego małpa wydała mi się miłym urozmaiceniem. Ale dzisiaj już wiem, że małpa nie została stworzona po to, by ją jeść. Mięso jest twarde, łykowate i śmierdzące.

Dach indiańskiej chaty z liści palmowych chronił przed deszczem. - Wiele w tych chatach nie było, poza paleniskiem i podwieszonymi do spania hamakami. Co bardziej nowocześni zbijali prycze z desek.

Toaleta jest tam, gdzie krzaki. Z dala od wioski i rzeki. Tubylcy najczęściej paradują w podniszczonych T-shirtach i spodenkach. Czasami zakładają klapki, choć zwykle chodzą boso. - Często widywałam Indianki, które miały spodenki, ale nie nosiły bluzek.

Inny element cywilizacji, na który zwróciła uwagę, to silnik podłączony do wydrążonego pnia drzewa - czółna.

- Przed laty Indianie pokonywali długie trasy siłą własnych rąk, wiosłując. Teraz silnik daje im możliwość przemierzania dużo większych dystansów. I jest to marzenie mężczyzny. Jeśli uda mu się zdobyć jakieś pieniądze, to silnik jest pierwszym zakupem.

Justyna z Łańcuta w Amazonii. Indianie ją pokochali jak członka rodziny
Archiwum prywatne

Justyna przyglądała się też rytuałom odprawianym przez szamanów, odgrywających role przewodników duchowych. Uczestniczyła w ceremonii, podczas której szaman wchodził w trans, aby stworzyć sferę ochronną dla wioski.

- W dżungli przyroda decyduje, czy człowiek przeżyje, czy nie. Nocą, w zupełnej ciemności, jakiej nie znamy mieszkając w miastach, las wydaje przeróżne odgłosy. Wyobraźnia działa. Rodzi się niepokój. Szaman potrafi wprowadzić w stan, który po-zwala scalić się z naturą. To jedyny sposób na przetrwanie. Człowiek musi poczuć, że przyroda, która jest bardzo niebezpieczna, może też być dla niego dobrą matką.

Zdarzyło się jej zaobserwować inny rytuał. - Starszyzna wioski piła sproszkowane kości zmarłego. Nie wiedziałam, że są jeszcze takie zwyczaje. Było to swoistego rodzaju oddawanie hołdu, czci tej zmarłej osobie, ale też podtrzymywanie jej energii, siły wśród osób zamieszkujących wioskę. Starszyzna ma roztaczać opiekę nad pozostałymi.

Nie obyło się bez niebezpiecznych sytuacji. - Szliśmy kiedyś przez dżunglę, już się ściemniało. W pewnym momencie zobaczyłam, jak Indianin robi nagły ruch, po czym tuż przed nosem przelatuje mi jego maczeta. Przez chwilę byłam przerażona. Czy on chce mi odciąć głowę? Okazało się, że mnie uratował, bo zupełnie nieświadomie weszłam w drogę jadowitemu pająkowi, większemu niż moja dłoń, który akurat przeskakiwał z jednego pnia na drugi. Gdyby nie szybka reakcja Indianina, który w locie zabił pająka, mogłoby się to źle dla mnie skończyć.

Zdarzało jej się przechodzić koło niebezpiecznych węży, których nie widziała, ale Indianie ją ostrzegali. - Nie jesteśmy przyzwyczajeni, nie potrafimy dostrzegać takich rzeczy. Dżungla jest wielkim splątanym brązowo-zielonym gąszczem. My nie widzimy niebezpieczeństw, a Indianie mają szósty zmysł. Potrafią pływać po rzekach bez żadnych map. Odnajdą każde miejsce. Jakby znali pojedyncze drzewo w tej dżungli. W wielu aspektach są tacy zwierzęcy. To jest fascynujące.

Jak mówi Justyna, Amazonia pozwala zatracić się wśród wartkich rzek, potężnych drzew i niezbadanych ścieżek. Człowiek otacza się przepiękną kakofonią dźwięków i wtapia się w parny, tropikalny świat. - Tylko życie zgodne z rytmem pozwala przetrwać w tym, skądinąd, rajskim piekle, bo braku szacunku wobec jej praw dżungla nie wybacza.

Indianie, z którymi się zaprzyjaźniła, cieszą się z jej wizyt i czekają. - To niesamowicie miłe, kiedy jedzie się na koniec świata, a tam człowieka witają, robią przyjęcie… Miłe i szczególne chwile.

Zwykle do Ameryki ucieka na 2 - 3 miesiące, gdy w Polsce panuje zima. W tym roku się to nie uda, ale może pojedzie dla odmiany w lecie. Po pierwszej książce „Duch dżungli. Wspomnienia z dzikiej Wenezueli” zamierza właśnie napisać drugą.

Beata Terczyńska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.